Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/82

This page has not been proofread.
70
CHIMERA
 

 Słucha jaśń, promiennej głębi olśniewająca głowa. Nad mgławicą czoła kędzior piorunowy się jarzy. Twarz — płomień biały.
 Moc w jaśni pracuje straszliwa.
 Podniósł się wzrok, w otchłani światła dwie ciemne czeluście potęgi!
 — Idź. Słowo się stało. Godzina bije. Rok nowy.
 Oh, że iść muszę od słońca w mroczne ulice —
 oh, że snem zasnąć niewolno u boga stóp jaśnie­ jących —
 oh, że tak muszę iść, zawsze iść, wiecznie iść, stać u bram, nie znać ostatecznych wrót, nie znać słowa któreś dał memu duchowi, taić w sobie znak, poznawać go dopiero, gdy się spełni!
 — Ogarek masz...
 Z krótkim ogarkiem wraca wygnanka w ciemności. U wrót stado psów. — Hej, zkąd? — Z Góry. — Od kogo? — Z fabryki świec. — Dowód? — Łojówka. — Marsz za drzwi. — Tak, niestety — za lichy ze mnie kęs na wasze kły. Jeszcze mi w dziki świat pociemku iść, nim boży pies u jaśniejących stóp — rozdarty złoży, krwawy, od wieków upatrzony kęs!
 O, księżycu!
 Sama, niewolna, noc całą, niema, jak ty!
 Ciężka nieznanem słowem, jak matka zgadująca swój płód.
 O życie, mroku wciąż nowy! z otchłani idziem w ot­chłań; gdy jedną noc rozświecim — w nagrodę wiodą nas w nową tylko, w rozleglejszą — noc.
 O, Mroku nowy!
 Na szczyt! na wyże! na mury świętego grodu, zkąd całe widne Jeruzalem!
 Oto szańce stolicy świata, szmaragdowe kolisko mię-