Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/211

This page has not been proofread.

— Boli? — spytał cicho Szczygieł.

— Nie, wesoło! — odrzekł mu Szymon jego stylem i przymknął oczy.

Szczygieł patrzył na niego długo serdecznym, poczciwym wzrokiem, westchnął i odprowadza mnie na bok.

— Widzisz?

— Widzę.

— Źle...

— Bardzo źle, Boże, Boże drogi!

Mroczno nam się uczyniło na duszy i wszystko nam nagle obmierzło, ludzie i sprzęty. Zacny Bończa, który właśnie kogoś mordował w malowniczej swej opowieści, wydał nam się nudny; krzykliwy malarz z kozią bródką, opowiadający o tym, jak to on raz goły poszedł na bal, wydał nam się idiotyczny — zresztą zmrok zapadający legł nam na duszę ciężkim oparem. Na dworze rozsiadła się w błocie złośliwa, opryskliwa, nudna jesień, wiatr zaś, jej małżonek, targał się we wściekłej pasji, w wieczystej z nią kłótni i nie mając na kim wywrzeć złych swoich humorów, chwytał biedne, sieroce drzewka za włosy i targał nimi jak wściekły. Pogoda była w sam raz dla wisielców.

Nie było potrzeba wypraszać gości, bo w filozoficznym zbiorze uwag o poetach, malarzach, rzeźbiarzach i kobietach lekkiego auto-