Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/171

This page has not been proofread.

lecz raz obudzona już nie zasypia. Grzmot wieczny huczy, jak tu, aż póki źródło nie wyschnie, póki nie pęknie serce...




OGRÓD.
Chamonix, 4 sierpnia 1930, 9 wieczorem.

 Dokoła surowego i dumnego Mont-Blanc widać tylko zniszczenie i nieszczęście. Zdawałoby się, że ucho jego uważne na harmonię sfer, płynącą niedaleko czoła, chciałoby uwięzić na zawsze natrętny gwar potoków toczących się z jego szczytu. I w swoim gniewie potężnym potrząsnął głową: kilka dyamentów lodu z korony jego spadło, wnet wieczny ich chłód przeszedł na fale, i wszystkie wesołe i żywe ongi — teraz nieruchome i smutne. Taki był początek morza lodowego. Brzegi jego składają się z czarnych skał, których iglice wznoszą się jak kopuły gotyckich katedr. Dokoła nie widać nic prócz lodu i śniegu, ponad nimi wiją się małe strumyki błękitne i chłodne. Wszędy przestrzeń szczeliny pocięły, jakby grom kładł pieczęć swą na każdym kroku. A jednak nie on to raczył zstąpić z niebiosów, by rozlać swój ogień po lodach posępnych i samotnych: to krople wody żłobią sobie drogi tajemnicze. Tak to w przyrodzie wielkie i małe środki spełniają to same dzieło. I kiedy postępowałem temi ślizkiemi ścianami otoczony mrocznemi górami i śniegowym całunem, smutek zaciężył na mem sercu. Zdało mi się, że chciałbym umrzeć w tych miejscach; — jednak nie sam; życzyłbym, aby jakaś druga dusza wzlot mój podzieliła ze mną.
 To smutne wrażenie trwało aż do chwili, w której spostrzegliśmy zielone wzgórze, wznoszące się na tle kryształu. Na swej podstawie lodowej stało nieruchome, lecz każde na niem źdźbło trawy poru-