Listy z Zakopanego/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Zakopanego |
Pochodzenie | Straszliwe przygody |
Data wydania | 1922 |
Wydawnictwo | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Całe Listy z Zakopanego Cały zbiór |
Indeks stron |
V.
Prywatny dom warjatów. — Wilcze doły. — Symposion poetów. — Uwagi o zabawach. — Roześmiane wspomnienie. — Denuncjacja o nocnem wyciu. — Afront czytelnikowi. — Niebywała wyprawa w góry.
Byłbym zgoła niewdzięcznym, gdybym nie wspomniał z rozczuleniem tych miłych chwil, które zawdzięczam „stałym mieszkańcom“ Zakopanego. Stały mieszkaniec tem się odznacza, że nie mogąc sobie znaleźć w życiu gorszego kłopotu, kupił sobie w Zakopanem willę. Najmilsi ludzie mają czasem uderzenia krwi na mózg. Mam jednak wielu znajomych, którzy mają własną willę, co im Bóg dość łatwo przebaczy, albowiem cierpią bardzo; ponieważ jednak z socjalnego punktu widzenia, mało we mnie budzą współczucia kłopoty ludzi bogatych, wspomnę jedynie o ich radościach, ludzie ci mogą bowiem dawać „przyjęcia“. Wiele też zażyłem rozkoszy w domach tych ludzi szlachetnych (Mouton Rotschild z 1904 i węgierskie 1816); wiele też zażyłem udręki, jeśli „prywatna willa“ była nastrojona artystycznie, z widowiska bowiem w Morskiem Oku możesz uciec, aby w pobliskim potoku [ 175 ]ochłodzić rozpaloną głowę, nijak nie można tego uczynić w domu prywatnym. Straszliwą jednak jest złośliwość ludzka, metody zaś jej przeniesiono żywcem z Warszawy, gdzie cię czasem proszą na „kilka chwil“, bo będzie parę osób, „sami swoi“, dwie najwyżej Amerykanki („zakocha się pan odrazu!“); przychodzisz, niemądry i nieszczęśliwy, a tu kanapy obłożone matronami, z których każda pamięta racławickie zwycięstwo, trzydzieści panienek wierci się dokoła własnej niewinności, kilka kompletów męskich i te dwie śliczne Amerykanki, całe w złocie, srebrze, w brylantach, dolarach, w pudrze, w różu; suknia z każdej spada, jak marka, piersi pną się w górę, jak dolar. Potem zamykają drzwi, dają herbatę, jedno ciastko i ktoś zaczyna porykiwać śliczne piosenki, aby rozkosz była zupełna. Tak złośliwie podstępne zaproszenie zdarza się też i w Zakopanem.
Idzie się wieczorem przez dwa potoki, trzy kładki, przez cztery cudne podwórka, mija się dwie stajnie, wykręca się nogi, wybija się ząb przedni, rozdziera się ubranie na krzaku, przełazi się przez jeden parkan, rzuca się od czasu do czasu kamieniem za dwoma złymi psami, co się znosi jednak pogodnie, zdążasz bowiem do prywatnej willi, której właścicielka ma oczy lazurowe, kształtu migdałów, „zęby jej, jako trzoda owiec, które wyszły z kąpieli z sadzawki Galaad, a niemasz między niemi niegodnej“ (stary Salomon to był koneser!), usta jej, zielone na portrecie [ 176 ]Witkiewicza, w rzeczywistości są uczynione z rubinu. Więc chętnie idziesz przez dwa potoki i trzy kładki, cóż bowiem jest milszego nad ucieczkę z Zakopanego, które śpiewa „Trubadura“ i urządza „reuniony“, do prywatnej willi, „z drzewa, lecz podmurowanej“, gdzie nikt nie śpiewa, bo dom wygląda poważnie i dostojnie.
O, złudo!
Zgromadzenie jest pierwszej klasy: jest jeden poeta bardzo chudy, jest drugi, chudszy od pierwszego, jakgdyby sam został w domu i przysłał tylko swój cień, jest rozgłośnej sławy malarz i dramaturg, zacny przyjaciel, który takie robi miny, jak gdyby miał zaraz odgryźć nogę chudemu poecie i rozpruć brzuch opasłemu, jest wspaniała malarka, tak pełna życia, żeby „djabła wyonacyła“, jest artystka dramatyczna, której uśmiech topi śnieg na górach, giętka, jak leszczyna, jest groźny władca teatralny, uśmiechnięty, bo na urlopie, jest Boy, sam z sobą milczący, poza tem „publiczność“: jedna teściowa, jeden prześliczny podlotek, i panienka złotowłosa, która albo chce wyjść za mąż, albo wstąpić do kinematografu; trzeba zauważyć, że teraz żadna panna nie chce wstąpić do klasztoru, tylko zawsze do kinematografu.
Ach! Jest jeszcze i On!
On, złotobrody, promienisty, nieoszacowany, nieporównany: ostatni z tych, co rej wodzili w Zielonym Baloniku; dojrzawszy go, fortepjan [ 177 ]kłapnął ze strachu białemi zębami, bo gdy ongo dosiędzie, wytarga z niego stalowe wnętrzności.
Ponieważ proszono na herbatę, więc ją nalewają, ale z flaszki; ma kolor pomarańczy i czterdzieści procent alkoholu; zjawiają się „kanapki“ i „coś na zimno“, gościnność ta jednakże budzi nieco niepokoju. Poco to i dlaczego? Wygląda to coś „ad captandam benevolentiam“, przypomina wyborczą kiełbasę. Czy teściowa będzie deklamować? Nie, teściowa, z rodzaju bardzo łagodnych, nie ma tego zamiaru.
— Co z tego będzie? — pyta poeta opasły poetę chudego.
— Jakieś nieszczęście! — odpowiada widmo człowieka.
Dramaturg, ponury patrzy na genjalną malarkę takim wzrokiem, jakby za chwilę miał jej wyłupić korkociągiem lewe oko. Artystka dramatyczna mruga w stronę Boya porozumiewawczo, jak Hartwig do Kantorowicza; ci coś wiedzą, niegodziwcy.
Stało się!
Pani domu stanęła przy fortepjanie. Złotobrody uderzył w struny. Jezus, Marja! Śpiewa! I któżby to mógł pomyśleć? Kobieta z miną Izoldy, śliczna kobieta, „matka dzieciom“, pełna dowcipu i wytworności — i ona także! Tyle potwornej obłudy w takiej anielskiej formie! Ha! Niczemu już na świecie wierzyć nie można, nawet „matce dzieciom“.
A ona śpiewa. [ 178 ]
Oknem nie wyskoczysz, bo to parter, skończy się na złamaniu jednej ręki, uciec nie możesz, bo jeszcze jest sześć butelek wina. A ona śpiewa... Naturalnie po francusku, z cudowną minką pasterki z Normandji, tak rzewnie, że się serce kraje. Ponury dramaturg, nie mogąc znieść rzewności, która mu łzy z oczu chce wycisnąć, idzie „za kulisy“ na wódkę; poeta-widmo bieży za nim, gdyż człowiek rozrzewniony nie zna miary i może narobić wielkiej w zapasach szkody.
„Pieśń umilkła“... — jak zwykle pisze kronikarz, opisując pogrzeb; rozpoczyna się drugi koncert obłudy: „ach, to śliczne!“ — „to było z niesłychanym wyrazem!“
— Ach, jeszcze cokolwiek! — powiada łajdacko poeta-widmo.
— Bodajeś się udławił! — szepnął mu poeta opasły.
Daremnie piękna śpiewaczka tłómaczy, że dziś nie jest przy głosie, wiadomo bowiem, że zawsze, wszędzie, każdy produkujący się zawsze tłumaczy, że dziś nie jest przy głosie. Ale śpiewa.
Wszystko, jednem słowem, jak w Warszawie: złapali cię, człowieku, dali kanapkę i śpiewają. Brzydkie kobiety za to się dusi bez drgnienia, piękne jednak wydają się jeszcze piękniejsze, kiedy śpiewać przestaną. Gdyby Wenus Milońska śpiewała dzień i noc, byłaby poczwarą; kiedy Wenus Zakopiańska przestała śpiewać, stała się cudem. Nic tak nie upiększa kobiety, jak otoczenie artystów; nic tak nie upiększa artysty, [ 179 ]jak otoczenie kobiet. Obie strony znają tę tajemnicę i stąd ta wzajemna adoracja, która rzadko kiedy kończy się aż katastrofą, małżeństwem, częściej powieścią, albo małym dopiskiem do wiersza: „Pani X. X. w hołdzie“. Jest to najtańszy sposób wypłacenia się za dwa uśmiechy i trzy kolacje. Wiele takich wierszy zostało napisanych w Zakopanem. Przyjaźń jest zawsze wielka między mężem a niewiastą: tylko żydy w Starym Testamencie twierdziły inaczej. Poeci przepadają za kobietami (iluż ich przepadło!) — kobiety przepadają za poetami, których zresztą nie czytują. Ileż jest jednak wdzięku w owem ślicznem, strwożonym zdaniu:
— Boję się pana, bo mnie pan jeszcze kiedy opisze!
Tylko młodociane literaty przysięgają wtedy solennie, że nigdy tego nie uczynią, nie wie bowiem pisklę literackie, że kobieta niczego tak bardzo nie pragnie, jak tego, by ją „opisać“. Strasznie to lubią. Byłem tedy pewny kilku uśmiechów, przesłanych z Zakopanego na niebieskim papierze, ukrytych w słowach: „jest pan niegodziwy!" — Nie zawiodłem się.
Uspokojony wracam tedy do kroniki zakopiańskiej, mianowicie do drugiej części wieczoru, któryby można zatytułować: „Poeci się bawią“... Zdumionego czytelnika, który za swoich krwawo zapracowanych kilka marek, zapłaconych za książkę, zechce zapytać, „co mnie to obchodzi, jak bawią się poeci?“ odsyłam do stu djabłów, [ 180 ]albo na miesiąc do Zakopanego. A właśnie, że się trzeba teraz zastanowić, jak się w Polsce bawią? Na tym wieczorze w Zakopanem widziałem, jak się bawili przed laty w „Zielonym Baloniku“, na idjotycznym „reunionie“ widziałem, jak się bawią teraz.
Kiedy się zbierze teraz kilku zacnych Polaków na „zabawę“, wygląda to tak, jakby sobie każdy przedtem na tę uroczystość wyrwał sześć zdrowych zębów; aż dziw, że nie śpiewają: „Mnie biednemu tęskne życie, bo mam w sercu żal“... I djabli biorą całą zabawę, jeśli się towarzystwo nie urżnie; wtedy przynajmniej czasem ktoś kogoś zdzieli po łbie, albo nawymyślają od „fałszywych psów“ i od wszelkich choler. Wtedy zresztą też są smętni i czynią to bez temperamentu, jeśli zaś są wytworni i piją smutno, wtedy np. we Lwowie, hucznym kiedyś i cudownie narwanym, śpiewają zawsze wspaniałą pieśń na miejscu spłodzoną: „Zmącona krynic toń... (Boże drogi!) — „Nie pachnie kwiatów woń... (woń i nie pachnie, ha!) – „Gdzie człowiek zwróci się, smutno i źle“
Serce się kraje, takie to jest śliczne i smutne!
Na reunionie wleje w siebie panienka złotowłosa sześć większych i „szaleje“; tak wygląda teraz polska zabawa. „A znasz ty polskie zapusty“? Znam, znam! Kilku się spiło na śmierć, kilku narzeka na rząd, reszta gra w karty, „bo marka spada“.
To też z rozczuleniem patrzył człowiek na tego [ 181 ]ostatniego, który nam tego wieczora przypominał owe dni, kiedy się żyło brylantową odrobiną rzeźwego śmiechu. Ten ostatni Mohikanin, ów Złotobrody, umrze niezadługo w zakładzie dla obłąkanych, bo się jednego dnia zaśmieje w głos i pierwszy z brzegu policjant zamknie go, jako uporczywego warjata. I tak już pozwala sobie za wiele: wszystkim jest smutno, a ta kreatura się śmieje i uczy tego innych, co deprawuje kobiety i znieprawia młodzież, która, widząc pogodnego człowieka, zaczyna śmiać się wesoło. Polska współczesna uczy się teraz pogody i radości u najczystszego jej źródła, w kabarecie i na operetce, w istocie dawno mi milszy uśmiech tak nie rozjaśnił gęby, jak niedawno na operetce, kiedy figlarny amant śpiewa do primabaleriny: „Molly, ach, ty mulatko, Molly, ty czekoladko, ty“! Potem mi to zaśpiewał jeden znajomy, potem słyszałem to przez drzwi pralni, potem to śpiewał w podwórzu szewc, a na parterze panienka „salonowa“, bo prawdziwa radość szerzy się jak czerwonka, albo zaraza bydlęca.
Krakowski zaś ten człowiek przypominał dobre czasy: piosenka za piosenką, jedna od drugiej piękniejsza, słowo, nabrzmiałe od radości, pełne, krwiste, jurne, takie psiakrew jedno! — humor czysty, rwący jak potok, huczący, jak burza.
Poeci się bawią!
Drgnęła z pustej radości kanapa w salonie, drgnęła na niej zacna teściowa, poeta chudy ma w oczach łzy z radości, poeta chudszy podryguje [ 182 ]jak oszalały, poeta opasły trzęsie nadmiarem brzucha, jak kopicą siana, dramaturg ponury, uśmiechnął się po raz pierwszy, jak nieboszczyk, któremu się coś wesołego w grobie przypomni, Boy patrzy na swoje wiekopomne dzieło, zażenowany, zarumieniony, jak panienka (panienka z przychówkiem, rzecz prosta!) damy zaś — damy przestały mówić! Triumf wspaniały, nieoczekiwany; zdaje się, że nad głowami słychać jakiś szelest, jakiś ruch; to cienie bohaterów „Zielonego Balonika“ zleciały zapewne zdala na ostatnią ucztę: Noskowski potężny, misterny Sierosławski, Leszczyński, pełen słodyczy, Sichulski, któremu zamiast słów, same fjołki z ust lecą, Józef Czajkowski po stokroć miły, Nowaczyński okrutny, Puszet, i Szczepkowski, z gliny bałwanów lepiący, cała ta gromadka, wyklęta, roześmiana, co się po świecie rozlazła. Pewnie przyszli i chodzą po górnem piętrze, aż któryś nie mógł już utulić serca, bo nagle wrzasnął w głos: „Będzie tam cicho do stu djabłów ?!“
Ach! to nie oni, to lokator...
Ha, trudno, lokator, choć lokator, ale musi też czasem spać, wobec czego towarzystwo zostaje wylane i idzie: przez dwa potoki, przez trzy kładki, przez góry, przez przepaście, przełazi dwa parkany, przemyka się, jak koniokrady, popod stajnie, aż dochodzi do Krupówek; dusze jednak są tak pełne śpiewu, że zaczynają czynić wrzask po nocy. Jeszcze raz trzeba przecież zaśpiewać tę najpiękniejszą piosenkę. [ 183 ]
Z okien wychylają się rozczochrane głowy i przerażone twarze. Teraz mogę się przyznać policji zakopiańskiej, że to literatura tak wyła przy księżycu, najgorzej zaś człowiek Złotobrody i poeta chudy. Trzeba pomóc sprawiedliwości w wyszukaniu złoczyńców.
To była jasna chwila w Zakopanem, druga z dwóch, które przeżyłem; żadna bowiem skromność nie pozwoli mi na zatajenie czynu, którego dokonałem. Sam nie wiem, kiedy i jak, ale dokonałem; jest on na oko mało prawdopodobny i brzmi jak opowieść zakopiańskiego doktora, który się zaklina, że zabił w Dunajcu ogromnego łososia — zwyczajną laską. Obecnych przy tem zdarzeniu było dwóch: doktor i łosoś, ten zaś świadczyć nie będzie. Ja zaś mam świadków czynu, o którym słuchy dotarły do najdalej położonych domów. Oto byłem w Tatrach.
Tępy z natury czytelnik myśli, że jest to rzecz niesłychanie łatwa, że nato są góry, żeby po nich chodzić, co już wielu przede mną zrobiło, o czem świadczą świadectwa tak niezbite, jak zbite skorupki jaj, bynajmniej nie orlich, lecz kurzych, na twardo i strzępy gazet, porzuconych na wyżynach. Łatwa jest to rzecz, ale nie dla mnie; daleką i trudną jest droga od biurka na tatrzański szczyt, z premjery nad przepaść. Ha! Mam przyjaciół, wielkich taterników, którzy kiwali nade mną głowami z uznaniem. Byłem bowiem na szczycie Granatów, ogólne zaś zdanie, że „krowa może tam zajść również“ jest dość [ 184 ]nikczemnym wymysłem zjełczałych mózgów, albo tych taterników, którzy obwiązani sznurami i plecakami, zaopatrzeni w sztabowe mapy i kilofy, leżą cały dzień w krzakach, pod wieczór zaś okurzają sobie na gościńcu buty, wydobywają z kieszeni szarotki i przychodzą do kawiarni, niemal „cudem wyratowani“ i bardzo głodni. Wyprawa zaś moja była wspaniała i jestem z niej dumny.
Wiele w tym moim niebywałym czynie jest zasługi moich przyjaciół, — muszę się nawet przyznać, że i ich niesłychanej chytrości i szwindlów. Powiada mi Boy:
— Pójdziesz jutro ze mną w góry?
Serce we mnie zamarło. Rzecz się dzieje w kawiarni, orkiestra gra „Bo miłość to cygańskie dziecię“, ten zaś każe mi iść w góry.
— Daleko? — powiadam.
— Do Czarnego Stawu!
Myślę sobie, że znałem kilku ludzi, co tam byli i wrócili cało. Solski był dwa razy, a żyje i dobrze mu się powodzi. Trzeba jednak być ostrożnym, więc zdaleka kołując, rzekę:
— Słyszałem o jakimś wypadku na tej drodze... Jakaś panna straciła równowagę i upadła, czy coś takiego...
— Pannom się to zdarzało, — mówi Boy — po drodze jest las.
Jak las, to nie przepaść. Dziej się wola boska.
— Pójdę! — rzekłem z mocą.
Muzyka grała: [ 185 ]
„Torreador do walki staje rad, bo nań patrzą oczy dziewoji i miłość wróżą mu, Torreador!“
Na duszę moją padł mrok. Tej nocy nie spałem, choć w Sanato nie było balu. Śniło mi się, że wiszę głową na dół, zahaczony nogą o skałę, nad niezmierną przepaścią, a straszliwy orzeł górski wyrywa ze mnie kawałami mięso.
Płakałem przez sen, jak małe dziecko.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |