Wszystką radość mego serca, wszystko światło moich rąk przyniosłem z sobą na świat; życie z nimi dało mi tylko rabunek mojej młodości — dni niewolnika — lęk. Ilekroć szukałem zbliżenia, zawsze odpokutowałem to jako winę.
Uwiedziono mi serce, obłąkano mi duszę, sam w sobie gubić się począłem. Gdym dobrze czynił, złe w wyrastało, — gdym czynił źle, wypadało dobrze. Gdym się poświęcał, zatracałem innych i siebie.
Byłem radosny i pełen dobroci, siebie i innych nakarmić umiałem — więc okradano mię i udręczano — ptakom moim oczy wykluwano — aż okradziono — i obdarowano ciemnością — że dzisiaj — widzisz sam — karmię się jedynie wspomnieniem — i ogrzewam jak pastuch... przy leśnem ognisku.
———— Skarżysz się.
~~~~~~~ Bronię się. I nietylko siebie bronię. Widziałem w życiu umarłych, chodzących po grobach żywych. Widziałem świętość spodloną — i podłość całowaną w ręce przez aniołów. Widziałem dzieci błądzące po bagnach — świątynie na ziemi kupionej od szatana — i wiele rzeczy potworniejszych niż gady na dnie mórz.
Coś z wszystkiego tego przyczepiło się do mnie — szara przędza piekielnych pająków — dym jakiś Kainowych ołtarzy — odejść chciałbym ztąd jak najdalej — na srebrzyste ogromy gór — w ranne powietrze nad borami — w ciszę.
———— Niema ciszy na ziemi.
~~~~~~~ Cóż ziemia? Ziemia moja, to swoboda duchowi.
———— A niewolnikiem jesteś. Wolnym bądź!
~~~~~~~ Właśnie to czynię. Śmierci czekam.
———— Niema śmierci!
Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/220
This page has not been proofread.
208
CHIMERA