lewskiego współczucia pierwodzienne uznojenie zamiata czy pracujących o świcie. Zresztą półsenne milczenie trzymało z lekka błękitny palec swój na ustach bogiń dźwigających, a w zagiętkach kamiennych szat zdawał się panować jeszcze niepodzielnie wysmukły cień o melancholijnie zazdrosnej twarzy. —
Ale war dnia robił swoje.
Po zwilgotnionych flizach chodnika przesunął się długi, apatycznie szary wąż robotników fabrycznych.
Z otwartych na ścieżaj bram wypełzły ciche, samotne postacie kupujących i spiesznie rozbiegły się na wsze strony...
Mijały chwile...
Na balkonie zjawił się jasny szlafroczek w śmiałe błękitne rzuty i jął podlewać półsenne kwiecie; woda spływała po rozchwianych na wietrze zielonych wstęgach pnączy, darząc przechodniów niewinnie filuternym dżdżem złoconym w przelocie. Karyatydy dobrotliwie poglądały na wesołe harce kwiecia, zefiru, roztęczonych kropel wody i na zdziwione twarze przechodniów, zagabniętych
znienacka. —
Wtedy to Karyatydy rozpoczynały krótką rozmowę poranną.
— Ożywcze światło wlewa moc w kamienne żyły nasze, ale długo-rzęsy spoczynek, o matowej twarzy, nie złożył dotąd całunku ukojenia na czołach naszych.
— Zapewne poszedł tulić słabych, tęskniących...
— I... mniej wyniosłych.
— Pamiętasz, siostro, śmiałka, co chciał dotknąć ust twoich i piersi? —
— Pomnę: — nazywał siebie snem rozkoszy i rozmarzeniem wieczornem, lecz dążąc ku mnie, zwalił się, strzaskawszy głowę o kraj złomu, na którym stoję.... Chciałam w tedy skruszyć żelazne więzy, opierścieniające
Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/388
This page has not been proofread.
KARYATYDY STRĄCONE
375