Karyatyd już nie było; zastąpiono je wspornikami anemicznej struktury, które, pod ciężarem kamiennego balkonu, zdawały się giąć ku ziemi i resztką sił przeraźliwie wzywać ratunku.
Nadeszła jesień. —
Wiatr ospale zwiewał jakiś zbłąkany liść, snujący się po bruku, gdy na podwórzu odświeżonego domostwa podjęto sponiewierane figury, by w imię modnego, utylitarnie estetycznego zwyczaju postawić je przy wejściu do jednej z oficyn. —
Ociężale i chmurnie wzniosły się dumne niegdyś głowy Karyatyd. — Ich obrzękłe od długoletnich trudów ramiona spotworniały widocznie w rozłamnym stanie bezczynu i poniżenia; — oliwkowe ciała nabrały zielono-zgniłych plam, rozpływających się w szarej, wyprzałej atmosferze poranka.
U poszczerbionych podstaw stanęło bezzębne osłupienie i bezczelnie-padalczym wzrokiem obnażało srom bogiń strąconych. —
Długo stały Karyatydy bez skargi... Ale żałosny bursztynowo-licy rozwiew jesienny kusił do zwierzeń. Jak duże krople łez spadających w kryształowe urny zapomnienia, potoczyły się słowa beznadziei:
— Bezsłoneczna moja!.. odjęli nam szczęście i krasę, jako ściętym drzewom koronę złoto-zielonych liści i ramion wzniesionych ku szczytom.
— I moc naszą wzięto również, — bo czemże jest ramię silne, konwulsyjnie dźwigające próżnię.
— Pod ciężarem nicości gną się potężne bary nasze, a wyniosłe czoła padają w pomrok i upodlenie.
— Wielką jest moc Beztreści...
— I życiozwalną...
Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/391
This page has not been proofread.
378
CHIMERA