Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/86

This page has not been proofread.

pełne śmiechu i pijaństwa wyją pozdrowienia. Polewacze ulic zataczają na kółkach gumowe węże.
 — We mnie! prosi. — Ocućcie.
 Osmagało ją, oblało, oślepiło — Dreszcz, febra na wietrze. Otrząsa się jak pies, idzie słońcem, wyschnąć. Dreszcz i żar. Dymi. Łuk tryumfu goreje w dali — stoi w nim słońce.
 Tam! tam!
 Wtem staje. Zatrzymał ją czyjś głos, czy wzrok.
 Dziad mamrocze:
 — Idę, idę, a coraz dalej. Żebraków tu nie puszczają, chyba się wrócę —
 — Może pójdziecie ze mną? pyta cyganka nagle i czeka z pokorą.