kach. Gospody rozstawiają swe uprzejme krzesełka. W czarnej głębi domów płomienią się wielkie ogniska, zgrzyta i swędzi kawa palona, złocą się kuraki. O Boże, tyle szczęścia na świecie...
Chmara dzieci lecących do szkoły wypada z za węgla ulicy. Podnosi się radosna wrzawa:
— Złodziejkę prowadzą! Ladaczkę!... — I nuż gonić, w oczy przedrzeźniać, z tyłu skubać...
Aresztantka robi się dziwnie mała. Potyka się. Ta chmara rozfiglonych oczu onieśmiela ją, wywraca, kłuje nawskróś. Nie może im sprostać. Ah znowu, znowu to samo. Wydmuchała w noc wszystką powagę. Teraz łamie się we dwoje, jak składany nóż bez sprężyny. Nie ma sposobu...
— Na bok! krzyknie strażnik. Dzieci uciekają z piskiem na wszystkie strony. Jeszcze zdaleka nawołują:
— Zło-dziejka! zło-dziejka.
Może i tak... myśli coraz mętniej. Trzeba się namyślić...
Świsnął kamień. Przeleciał przez głowę... Schyla ją nisko, nisko. Świsnął drugi: w piętę ugodził... zaciął... Drgnęła, pręży się. Już lepiej. Tak ... tego właśnie trzeba... O, świat jest mądry, wie, czego jej trzeba... Te kochane dyabełki!
Cyrkuł. Nagie ściany. Nosze na trupów, Partyjka domino w mundurach. Spluwają, gdy przechodzi. Prowadzą ją przed kratkę. Siwy pan świdruje ją przez okulary.
— Kto zacz?
— Madziarka.
— Zajęcie?
— Wróżę na podwórzach.
Pan potrząsa miłosiernie głową.
— Miejsce zamieszkania?
Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/89
This page has not been proofread.
INTERMEZZO
77