dnym głupim; minął już czas bajek o głupim Maciusiu, którego szczęściem była głupota. Więc się na głupiego Jakóba patrzeć należy z pobłażliwą litością. Płakać nad tem wszystkiem? Och! Melodramaty są największem głupstwem. Należy patrzeć spokojnie, jakby Anatole France patrzył i śmiać się tym jadowitym śmiechem, który jest jedną z największych sztuk. Śmiać się zimno — i nieszczerze, pocieszając się tem, że jeszcze przecież nie jest tak źle, jakby się zdawało. »Jest to zbyt poważne, aby o tem mówić poważnie.« — rzekłby Oskar Wilde.
Przeto się śmiejemy razem z autorem, który do śmiechu zachęca; śmiejemy się ironicznie. Wesoły bowiem jest widok ludzkiej czeredy, żrącej się wzajemnie, a jeszcze weselszy widok apostoła, co poszedł między wilki...
Tę czeredę ludzką zgromadził Rittner z niesłychanem znawstwem; menażerya jego godna jest premii na wystawie bydła; nieporównaną jest »panna Hania« ze swoją tresurą, nieporównany stary szambelan ze swą familią, dymisyonowanym oficerem i siostrą, haniebnie jadowitą, chorą na żółć i wątrobę; doktor łajdak i »pani Katarzyna«, matka Jakóba, filozof z za »szynkfasu«. Wszystkie te figury narysowane są z precyzyą.
Snuje się między nimi dramat szarzyzny i podłości, raz więcej, raz mniej zajmujący, dra-