czy o wartości minimalnej, są i takie, które błyszczą, rzucone na świat silnym i zdecydowanym ruchem; w szeregu tym, niestety najsłabszym jest sztuka ostatnia, dziwny zlepek tężyzny i banalności, pomysłów silnych i naiwnego odtworzenia; stąd u widza budziły się okresy zajęcia, które bladło i ginęło natychmiast, przytłoczone płaskim efektem, aby się zbudzić na nowo i znów zginąć w banalności zakończenia, z którego wrażenie u widza decyduje sąd o całości, decydując równocześnie o powodzeniu sztuki, która już z góry z wielu względów miała szanse u publiczności przeciwko sobie.
Pierwszym z tych względów była... »egzotyczność« tematu. Śmiało można mówić o egzotyczności, wobec tej publiczności, która karmiona do przesytu widokiem wyfraczonych manekinów, roznoszących od kulisy do kulisy psychologiczne plotki i bredzących pięknie na modny temat, nie znosi już poprostu widoku chałupy, gdzie nie ma wystawy bucharów ani kryształowych pająków, które teatr pożycza za drogie pieniądze na każde przedstawienie. Jest to rzecz bezmyślna, śmieszna, ale jest prawdziwa; zawsze tak było, dziś jest gorzej. To jest taki nasz, swojski — »pseudoklasycyzm«, nie zniżający się do gminnych pojęć...
»Maryna« jest tragedyą chłopskiej duszy,