gnał przesyt, który kona z nadmiaru dreszczów, znieczulony na dreszcze, a ta wędrówka w inne ziemie jest może wyprawą — już nie po złote runo — lecz po to tylko, co nie jest nowe, lecz inne. Woń jednak, choćby najsubtelniejsza kwiatu, zerwanego na arkadyjskiej łące, nie upoi duszy, która po drodze swej znalazła już wszystko, i to także, co — do zawrotu upaja.
Dość, że mistrz słowa, wielki piewca miłości pragnącej, olbrzymiej, nieokiełznanej, zwrócił się na swej drodze i ma iść tam
»...gdzie piękność najwyższa wszechbytu króluje, gdzie łono błękitnych mórz niebu południa się oddaje, gdzie szczyty gór, w żarnem słońcu skąpane, obłoki pocałunkiem pieszczą...«
a za nim powlokła się jak kometa wspaniałość jego pieśni.
Pierwszym hymnem z tej wędrówki ma być »Odwieczna baśń«.
»Odwieczna baśń« jest poematem... słonecznym. Nie mogę znaleźć innego nazwania dla tego ognistego pęku promieni, które przez kolorowe witraże okien wdarły się do ponurej świątyni Przybyszewskiego, pełnej pogrzebowej ciszy, zasnutej dymami kadzideł na cześć bóstwa, którego boskość w pysznej nagości.
Jedna powódź światła, szalona kaskada padająca w załomy duszy, która przeżywała tragedye w mroku, w dzwoniącej ciszy, jakgdyby