wił im gardła i gniótł im piersi, a on to czyni, nie oglądając się na nic. Duszę zapracował, więc nie ma powodu oglądania się na nią; zapomniał wzruszeń, więc się nie wzrusza, życie się nad nim nie litowało, więc nie rozumie litości.
Potem wszyscy odchodzą, zostają ci, którzy byli: ludzie zapracowani i ich smutek, który nie jest rozpaczą, bo to są ludzie prości, którzy beznadziejność swego smutku stroją w papierowe róże naiwnych marzeń: »Odpoczniemy. Słuchać będziemy aniołów, ujrzymy dyamentów pełne niebo. Odpoczniemy...«
Ze sceny wieje przeraźliwa pustka, zimno, szarość, wieczny mrok pełza leniwie gdzieś z załomów duszy i wszystko ogarnia. Wrażenie niezmiernie przykre, nikt na nikogo nie czeka ani na nic, nikt się nikogo nie spodziewa, a widz uczuwa ogromną litość dla tych ludzi modlących się o odpocznienie; mimowoli dech się wstrzymuje w piersi, aby im nie powiedzieć niepotrzebnie, że roją jak dzieci, że za trud ich nie nagrodzi ich nikt nigdy.
Niema może scen więcej smutnych nad ostatnie sceny »Wujaszka Wani«; w dom tych zapracowanych ludzi wraca smutek, jak w swój własny dom, ten sam smutek, który tu był pierwej, nim się podniosła zasłona, tylko cięższy i cichszy może; i dom ten wydaje się naprawdę