szuka ratunku, tonąc i spostrzega kłamstwo... Kłamie wśród dreszczu, że tu, na to miejsce przysłał ją on, artysta Lucio, aby wypędziła Giocondę, model niepotrzebny. W Giocondę uderza grom; rzuciła się w niej dusza jak pod strasznem uderzeniem. Taka dusza się mści. Jednym skokiem jest przy posągu, który w spiżowych piersiach ma jej duszę i rzuca go aby się roztrzaskał. A posąg padł na prześliczne ręce Sylwii i zmiażdżył je, dobre ręce, które chciały posąg ocalić. Wszedł Lucio, aby ujrzeć Giocondę a ujrzał Sylwię wśród krwi, patrzącą zaszłymi mgłą oczyma, czy posąg ocalał.
Tragedya skończona, a czekająca końca. Lucio wrócił do Giocondy. Sylwia nad morzem marzy wśród łez o pięknych rękach swoich i wpada w szał płaczu, kiedy dziecko jej i Lucia, pyta jej zdumione: »Perchè non mi prendi? — Czemu mnie nie obejmiesz?
Tło, na którem d’Annunzio rozsnuł swoją tragedyę, jak z streszczenia nawet wysnuć można, jest do pewnego stopnia banalne, aby z rewerencyi dla znakomitego poety nie powiedzieć, że jest zupełnie banalne. Nie o osoby już chodzi, które się włóczą od lat wielu z godłem krzyczącem sztuki czystej z powieści do dramatu i z dramatu do powieści, lecz o dramatyczny problem, który niestety nie wyrósł poza szerokość piersi bohaterów tragedyi d’Annunzia.