W typie takiego prometeusza sztuki, jakim jest Lucio Settala, jest ta tylko zmiana, że mu skrzydeł jego rwących się (poetyckim zwyczajem) do szerokich lotów, nie pętają ręce świętokradzkie, lecz czyste i dobre ręce żony. Mniej w tem jest zblakłego demonizmu, a więcej poezyi, lecz niestety niema jeszcze tragedyi. Nazwana pięknie za da Vincim Gioconda Dianti jest za lichą figurą i za słabą, aby wyrosłe z podłoża jej duszy nieszczęście dwojga ludzi mogło wyolbrzymieć i spotężnieć i być nie nieszczęściem, dość zwyczajnem, komedyowem nieszczęściem, lecz tragedyą, silną i piękną. Słowa Giocondy, padają z jej ust jak róże, lecz blade i anemiczne, nie purpurowe krwią i zabijające zapachem, słowa piękne i bardzo piękne, które mają na celu przystrojenie wyszarzanego problemu tragicznych historyi o artyście, który ma żonę i kochankę, i któremu trochę z tem niewygodnie.
W zamiarze artystycznym d’Annunzia miała być scena spotkania tych dwóch kobiet chwilą w której cięciwa na łuku aż jęczy w straszliwem napięciu, a jest ona tylko najdłuższą sceną i ma w sobie najwięcej błędów, których nie wolno robić dramaturgowi.
D’Annunzio znalazł się wobec zadania przykro trudnego. Chciał doprowadzić do efektownej katastrofy, sceny niemiłej, zmiażdżenia rąk Sylwii Settali. Że się tym pomysłem (pięknym tylko