była prawda. To się stało w innym zupełnie świecie, w dziedzinie jego ojczyzny, wiary i wspomnień o dzieciństwie, w dziedzinie jego najgłębszej, prawie fizycznej prawdy życia.
Stało się — rzecz dziwna — pod wpływem człowieka, z którym mówił. Chociaż mówił z nim tak mało — i nie było mu właściwie wiadome nic z jego duszy. Poczuł w nim to tylko, że jest bez wahań, że się określa nie przez słowa, ani przez stosunek do ludzi i tem mniej do siebie. On się każdorazowo określa przez stosunek swój do rzeczy. Nie wiadomo, jaki jest — ale wiadomo, jak się zachowa wobec każdego poszczególnego wypadku: szlachetnie, prosto i bez litości. Sam umrze bez chwili namysłu ani żalu, ale tak samo wyda każdego na śmierć, gdy zajdzie potrzeba. Taką odgadywał Emil duszę z jego oczów bystrych i niedobrych, które widziały nie człowieka, tylko sprawę.
Podziwiał go, choć o nim nic nie wiedział, wierzył mu i korzył się przed nim. Prawie już dlatego tylko pamiętał adres powiedziany i szedł z nim, jak ze skarbem, by pozostać w sferze tej woli skupionej i złej, by zdać się na tę cudzą odpowiedzialność, by nie być samemu wobec tego, naprzeciwko tego, co ma nadejść. Pozostać w cieniu jego czarnych skrzydeł, — powiedział sobie w myśli.
Jak mały chłopiec, uczuwał teraz, że kocha ojczyznę, ponieważ chce się za nią bić. Węszył instynktem, że jest i w tamtym to samo, tylko on nie wie. On nie nazywa tego ani bohaterstwem, ani zdziczeniem. Wystarcza mu, że to jest konieczność.
Powziął postanowienie: tyle tylko będę wiedział, że to jest konieczność. Jak on.