piał po nocach, zmagając się z samym sobą, przezwyciężając swój świat dotychczasowej wiary. Była to natura głęboko etyczna i, jak to sobie określił Emil, religijna. Zaparcie się wiary w wolność, równość i braterstwo było dlań ciężkie, jak zdrada. Bolał — jak dawny wyznawca — tylko nad zgubą duszy, lekceważąc całkowicie niebezpieczeństwo dla ciała, wynikające z zaciągnięcia się do szeregów. — Doświadczenie w obchodzeniu się z bronią, dawne zasługi, wypróbowana odwaga i oddanie sprawie — wysunęły Rutena na widne miejsce w organizacji. O nic więc innego mu nie szło, tylko o ten odcień w wyznaniu wiary, o czystość doktryny, poprostu, myślał Emil, o zbawienie duszy.
W przeddzień przysięgi wieczorem Emil był u Rutena. Jego szczupła twarz była bledsza, niż zwykle, znękana, oczy błyszczały.
— Przysięgasz? — spytał Emil.
Ruten nie odpowiedział. Mówili przeto czas pewien o innych sprawach. Dopiero później powiedział Ruten, jakby w odpowiedzi na tamto: — Teraz widzę, że ważniejszy jest wybór broni, niżeli nawet — wybór wroga.
— No tak, to jest ostatecznie kwestja taktyki, — rzekł Emil z pewnem roztargnieniem, nie usiłując zrozumieć jego słów.
— Dawniej walczyliśmy przecież nie z nimi, — ciągnął Ruten. — Walczyliśmy z ich bronią, z ich środkami przemocy. Ale to, co jest teraz, to jest — rezygnacja. Zapożyczamy od nich ich własnej broni...
Emilowi było to ostatecznie obojętne. Wcale nie od tej strony interesowały go i niepokoiły te sprawy.