— Czy nie można odwiedzić pana Marka? — odezwała się wreszcie hrabina z pozorną swobodą.
— Zapytaj ojca, Nino, — powiedziała pani Bietowska do odchodzącej.
Po chwili wrócił lokaj, oznajmiając, że pan prosi.
Weszli do dużej sypialni z łożem szerokiem pośrodku. Wysoko, podtrzymany poduszkami, siedział w niem pan Marek. Zmienił się bardzo, był starcem. Emil spojrzał na matkę, gdy podchodziła do łóżka z uśmiechem i podawała choremu rękę. Współczuł jej teraz z całego serca. Miała wypieki, ruchy jej były zbyt żywe.
Odpowiadając na jej pytania, pan Marek tracił oddech, dyszał ciężko.
— A — nie trzeba mówić, Marku, — rzekła żona. — Ona lepiej wiedziała, co mu szkodzi.
Rozmawiali tedy sami — zdawkowo i męcząco, a pan Marek słuchał i apatycznemi oczami wodził za żoną, która przelewała coś z buteleczki do kieliszka, licząc w milczeniu kapiące krople.
— Papa może już zmęczony, — odezwała się niby pytająco panna Nina.
Zaprzeczył. Mimo to goście jednak powstali, by chorego pożegnać.
Całując rękę hrabiny, pan Marek powiedział:
— Ja, co nigdy nie chorowałem — — Teraz wiem, że to już koniec...
— Drogi przyjacielu — — wyjąknęła, tłumiąc łzy. — Chciała powiedzieć, że to minie, że wróci jeszcze do zdrowia, ale bała się zdradzić głosem płaczu.
Pan Marek dysząc, mówił: