zabrzmiało przecież tyle autorytetu, że miał satysfakcję całkowitą. Widać było, że w tej materji nie mogło już zajść nic ważniejszego, niż owo powiedzenie — to się czuło, to było oczywiste.
Emil usiadł obok stryja i futro niedźwiedzie utkał mocno koło nóg jego i swoich. Konie ruszyły bezpośrednio za saniami, w których jechała matka i plenipotent Czabarowski.
Pojechali w stronę przeciwną, niż folwark, przez całą długość parku i leżący za nim las. Emil z nieśmiałością konstatował, że jest szczęśliwy. Cóż za ranek biało-złoto-niebieski! W powietrzu mroźnem zawisa złoty dym słoneczny, śnieg pawi się w zagłębieniach modremi, metalicznemi oczami. Ciemnozielone sosny mają na sobie wielkie błamy śniegu i niskie gałęzie opuszczają ku ziemi, jak ciężkie, wielokrotne skrzydła.
Stryj obok w saniach był małomówny, poważny. Pogładzał torbę myśliwską z pięknej skóry, przyglądał się swym rękawiczkom — jakby coś ważył w myślach, albo właśnie nic nie myślał. Lekko, lecz godnie, pochylał się w tył lub naprzód — w miarę, jak konie zmieniały tempo kłusa.
Emil z przyjemnością i uwagą słuchał jego słów rzadkich i nudnych, odpowiadał podstępnie, z naiwnym szacunkiem. — Ten stryj właśnie był Emila pierwszym niegdyś w sztuce myśliwskiej mistrzem.
Jako chłopiec Emil bał się polowania. Bał się sam w sobie tego dreszczu przyjemności wobec cudzej męki, przerażenia i skonu. Zmęczony dziwacznemi marzeniami i sensacjami dzieciństwa, nie rwał się do strzelby, jak inni, zdrowsi, normalniejsi chłopcy. Dopiero stryj Józef, który przyjeżdżał czasami do chorego brata i okropnie