nudził się w pałacu, zaczął wyciągać z sobą Emila na wędrówki po polu lub błocie z fuzją. Chłopiec odwracał zrazu oczy od konającej zwierzyny. Stopniowo przecież nauczył się sam nabijać, składać się do strzału, ciągnąć cyngiel. Poznał mnóstwo cudownych wyrazów, całą tajemniczą terminologję myśliwych. Wiedział, że właściwie niema kuropatw, tylko są kury, które nazywaja się zielonki, gdy są młodsze, farbówki, gdy są starsze i starki, gdy są najstarsze. Wiedział, że niema zajęcy, tylko są koty, a także, że kot z tyłu nie ma nóg, tylko skoki, nie ma uszu, tylko słuchy, nie ma krwi, tylko farbę, nie ma lusterka, tylko kurtę, nie ma sierści, tylko turzycę, nie ma ogona, tylko kosmyk. Wiedział, kiedy się strzela cietrzewie, kiedy głuszce, kiedy kaczki, odgadywał, na jakim kawałku pola, gaju brzozowego na wrzosach, albo grząskiego torfowiska z łochiniami jaki gatunek zwierzyny da się wytropić. Wiedział, że psy mają wiatr górny i dolny, że do kota wypada strzelać tylko na pomyka (bo właśnie do siedzącego w kotlinie strzelają chłopi), że można go trafić na komorę, można zrulować, że ptaka można zeskrzydlić, albo zwyczajnie spuścić, czy ściągnąć. Wiedział mnóstwo jeszcze takich rzeczy i czuł się przez to doskonalszy. Znał mądre, wyszukane prawa i przepisy, czyniące z łowów zabawę szlachetna i dostojną. — Czatował, strzelał, gonił, dobijał — i uczuwał tylko zwykłe, radosne podniecenie myśliwskie. Czuł się już wolny od tamtych dziecinnych, złych przywidzeń, poprostu: starszy.
Co do stryja, to nie był bynajmniej sam miłośnikiem polowania zapalonym. Polował niejako, aby zwało się, że poluje. Jeździł na wszystkie większe polowania, gdzie go proszono, i urządzał je u siebie — to bowiem wynikało z natury i biegu rzeczy. Polował wedle wszel-