kich prawideł kunsztu, zawsze z dwiema strzelbami i swoim przybocznym strzelcem. Posiadał broń najlepszą na różne rodzaje zwierzyny i wszelkie myśliwskie przybory w przednim gatunku. Każda rzecz nabierała dlań wagi z chwilą, gdy brał w niej udział, uświęcała się przez zetknięcie z jego osobą, podnosiła w jego oczach. Ale wogóle nie posiadał namiętności, do wszystkiego odnosił się raczej z pobłażaniem. — Polowanie — ha, no dobrze, zobaczymy, jak też to będzie. — Tak się wyrażał mniej więcej jego stosunek do spraw życia. Pewne niedowierzanie, rezerwa i zastrzeżenie sobie niezależności zdania.
XXII.
Za lasem, gdzie wzdłuż drogi zatrzymały się sanie, oczekiwał konno pan Koroski, nadleśny kluwieniecki, który wybrał już był zawczasu stanowiska i właśnie rozesłał strzelców z obławą. Wszyscy, oprócz stryjenki Róży, wyciągnęli losy z jego czapki i zwolna rozeszli się na linję. Każde stanowisko oznaczone było półkoszem, zgrabnie plecionym z zielonych sosnowych gałęzi, z uczepionym do nich numerem.
Emil stał pod dębem, w polu. Nierówny śnieg leżał na skibach, twardych od mrozu. Czarna ziemia sterczała tu i owdzie, jak skała.
Na prawo rósł zagajnik rzadki młodych brzóz o pniach białych i rubinowych gałązkach, które poziomą smugą czerwieni przekreślały w połowie wysokości dalej rosnący las sonowy. Na gęstych, przyziemnych krzakach wrzosu śnieg nawiany leżał puszysto, lekko i okrągło.
Nawprost przed Emilem ciągnęła się naga prze-