strzeń pola, tu i owdzie przeciętego mokradłem z kilkoma czarnemi olszynami i sitowiem, — też gdzieś w głębi zakończona lasem. — Na lewo wreszcie — znowu kawał białej przestrzeni, przesnutej smugami sitowia i wysokiego wrzosu z drobnemi, przyziemnemi krzakami olszowemi; dalej — szereg rzadki starych, pięknych, wysoko podkrzesanych sosen i śniegowa, słoneczna pustka pól.
Te bezładnie rozrzucone przed Emilem zagajniki, pólka i mokradła, zaciągnięte teraz obławą, domknięte linją myśliwych, nabrały nagle odmiennego znaczenia, stały się pełne sensu i planu, wydzielone z pośród obojętnego obszaru — jako ściśle wiadomy teren operacji.
Po sygnale ozwały się z za dalekich drzew słabe pohukiwania, gwizdy, stukanie pałek o pnie. Myśliwi stali cicho, w oczekiwaniu skupionem, wydani całkowicie na mające się oto stać. Nikt się żywiej nie poruszył, nie zakaszlał, nie utarł nosa. Naganka szła i jak wielki, półokrągły grzebień, wyczesywała z pośród krzaków, wrzosów i sitowia ukrytą zwierzynę.
Wkrótce zaczęły śmigać po zacieśniającej się przestrzeni pierwsze zające. Wskutek przejrzystości terenu i białości tła było je widać zdaleka przez rzadkie pnie brzóz, olch i sosen, jak w różnych kierunkach cwałowały i kicały po śniegu.
Później poderwały się gdzieś z głębi, zdaleka, i zapadły w krzaczki niedaleko małe, popielate kuropatwy.
Na linji było cicho i spokojnie. Z głębi dochodziły wciąż niesamowite krzyki, poszczekiwania, nawoływania — bezładne, cokolwiek już wyraźniejsze, wiążące się w dziką, złowrogą harmonję.
Co myślały zwierzęta? Słuchały zdziwione, na ra-