biej poza łańcuchem naganki, widać było parę cwałujących, malutkich i czarnych zajęcy, które wymknęły się jakoś za kordon. Emilowi wydały się urągliwe, wesołe, zbyt bezpieczne; patrzył w tę stronę z obrzydzeniem.
Marzył choćby o jednym jeszcze kocie w tym zakładzie, jak o zbawieniu. Los złośliwy pozwolił mu dojrzeć z boku, jak gruby, flegmatyczny Dick ściągnął ze stada dwie naraz kury.
Emil był właśnie dość ponuro nastrojony, gdy nagle z ponad brzozowych gałęzi wyszły pionowo na niebo szybko mknące ku niemu trzy bażanty i wąskie za niemi smugi ogonów.
Ciągnęły niezbyt wysoko po jasnem niebie, świecąc metalicznie od słońca zielonym lazurem, fjoletem i mosiądzem piór — niby jakieś monstrualne, bizantyńskie klejnoty.
Z sercem bijącem Emil wziął na cel. Dał dubleta. Dwa ciężkie ptaki spadły blisko i, wyciągając czerwone twarzyczki, cudnemi, nakrapianemi skrzydłami długo szorowały biały śnieg.
Emil — znacznie już pocieszony — stał dalej bez ruchu. W futrzanych butach kostniały mu od mrozu palce nóg, ale nie baczył na to.
Dojrzał nagle ruch jakiś wśród obławy, wzmożone okrzyki.
— Lis! lis! — rozeznał w tym dalekim chórze. I znowu drgnęło mu serce.
— Czy się nie wymknie? Na kogo wyjdzie? — myślał niecierpliwie.
Na linji spokój. Po chwili jedno jakieś puknięcie daleko. I znowu cisza.