Matka natomiast, jako kobieta, z nadmiaru uciechy osobiście wlokła za nogi swego bażanta i z pewnem ociąganiem oddała go strzelcowi.
Sanie ze zwierzyną i myśliwymi ruszyły długim łańcuchem na nowy miot, zarządzony przez pana Koroskiego. Zgodnie z jego rozkazem strzelcy i naganka poszli krótką drogą na przełaj polami, na piechotę.
Stryj w saniach był stosunkowo ożywiony, widocznie rad sobie. Koty szły gęsto na niego, zabił cztery, mając wszystkiego pięć strzałów. Nie szukał z tego jednak chluby. Poprostu postąpił, jak należało, był w porządku. — Od czasu do czasu dawał wyraz owemu spokojowi sumienia, nucąc dowolną jakąś i fałszywą melodję do równie dziwnych słów:
Wypiór, wypiór,
Wypiórzyca,
Wypiórzyca z wypiórami,
Przepiór, przepiór,
Przepiórzyca,
Przepiórzyca z przepiórami.
Łowy szły dalej ze zmiennem szczęściem. Liczba ubitych zajęcy mnożyła się bez miary. Zato kuropatw i bażantów było niewiele. Lis Emila pozostał jedynym, jakiego ubito do południa.
Na sygnał zeszli się wszyscy na śniadanie — głodni, dobrze przemarznięci i weseli. Szczęk talerzy i sztućców wydawał się przemiłą muzyką.
Na drewnianym trójnogu wisiał wielki kocioł z bigosem. W śniegu zabawnie płonął ogień, krztuszący się naprzemian dymem i buchający płomieniami, żółtemi, jak miedź i dziwnie ciężkiemi wobec lekkości, białości i błękitu dnia. — Powietrze nad ogniskiem stało się dy-