poznaje arystokrację. Za to gdy przyszło jej oblec jakieś czarne tiule lub kremowe koronki, robiła wrażenie wystrojonej mieszczki.
Pochodziła ze starej rodziny, zagnieżdżonej we wschodniej Galicji. Za pięknego swego męża wyszła dla względów familijnych, prawie przymuszona, zupełnie bez miłości. Uważała to za ofiarę.
Przedtem zaręczona była z kimś, kto po smętnym karcianym skandalu popełnił samobójstwo. Ten cios, sam w sobie podwójny, był dla niej zupełnem życiowem bankructwem. Miała dwadzieścia lat, gdy już nienawidziła ludzi, życia i świata. Bardzo oficjalnie przestała wówczas chodzić do spowiedzi i kościoła.
W parę lat po ślubie pokochała swego męża — z rezygnacją, jak kogoś bardzo niemądrego i słabego, komu przecież jednak była potrzebna. Zwróciwszy wówczas na niego baczniejszą uwagę, przekonała się, w jakim zakresie i do jakiego stopnia ją zdradzał. W tym samym czasie umarło jej pierwsze dziecko, mała córka, czarująca, poetyczna, tajemna, jak roślina lub zwierzę, trzyletnia istota.
Pozostał Dick, zdrowy, zdolny i pod każdym względem udany. Był dobrym synem, kochała go bardzo. Mimo to jednak była głęboko nieszczęśliwa, uczuwając swoje klęski życiowe jako wciąż aktualne.
Miała z sobą zawsze „dzieła” pani Luizy Ackermann, małą, wytwornie oprawną książeczkę, pełną blasfemji i nienawiści do Boga, kolosalnej dumy i hardej zrezygnowanej rozpaczy. Woziła ją, jak kodeks swej zbuntowanej duszy lub modlitewnik bezbożny.
W jedno popołudnie wiatr huczał i szamotał się poza oknami, usypując z pyłu śniegowego wydmy i diuny po ogrodzie. Pośród mrozu, nocy i pustkowia były to