— Czarująca jest, — rzekła matka do stryjenki. — Ach, Boże, jak ja strasznie lubię dzieci.
Stryjenka nie zaraz odpowiedziała:
— Ja też. A jednak nie mogę ich widzieć bez smutku.
Matka pokiwała głową, trochę zmieszana.
— Nie, nie dlatego, — uspokoiła ją stryjenka. — Tylko, że myślę o tem, co je czeka.
— No cóż, — pogodnie rzekła matka. — Wyjdzie za mąż, będzie miała znowu swoje dzieci.
Stryjenka ciągnęła po namyśle:
— Myślę o tem, czego nie uniknie nikt. O cierpieniu, starości i śmierci.
— Wolisz smażony tatarak? — przerwała sobie, zwracając się do dziecka.
Mała hamletyzowała wobec talerza z bakaljami.
— Wolę — — wszystko, — wyznała niepewnie. Ale przystała wreszcie na piernik.
— Gdy widzę dziecko, wydaje mi się przeciwne naturze, aby cierpiało. A właśnie to zgodne jest z naturą — i z wolą Boga, dopowiedziała ciszej.
Matka poruszyła się niespokojnie.
— Ach, Różo, grzeszysz doprawdy. — Jakże możemy my o tem sądzić.
I wobec milczenia bratowej mówiła żywo:
— Ty wiesz, jak wiele przeszłam sama. Ale ja mam poprostu inne usposobienie. Ja widzę, że jednak jest w życiu wiele rzeczy przyjemnych, więcej, niż złych. I wierzę w dobroć Boga.
Przerwała, nasłuchując przez chwilę: za oknem było słychać tylko wicher. Z lekkiem zasmuceniem ciągnęła:
— Nawet w tym czasie najgorszym, wiesz, kiedy