– Zobaczymy, jak jest naprawdę, kiedy pójdziemy sami, — rzekł po chwili.
Ruten zgodził się pochmurnie.
Byli napozór różni od siebie, dalecy sobie i obcy — zarówno sferą, jak usposobieniem. A przecież przyjaźń ich nie była żadną omyłką. Nietylko Ruten, ale i Emil tęsknił do wspólnych wieczorów i przechadzek, do rozważań i sporów, wywlekających im z duszy jakieś drogie, smutne sekrety, do nieprzyjemnych odkryć, w których pomagali sobie nawzajem.
Emil wiedział, co to było. Łączyła ich jedna rzecz wspólna, ukryta pod mnóstwem cech odmiennych, przeciwstawień i antagonizmów. Łączyła ich słabość, tęskniąca do siły.
XXV.
Ponieważ okazało się, że „jeszcze nie czas“, wielu więc z członków organizacji powróciło do swych zajęć zarobkowych albo studjów. Emil też chodził na wykłady i do laboratorjum, roboty przecież nie przerwał. Gorliwością swą zasłużył tu już sobie na niejakie uznanie. Z radością niewymowną odczuł cień życzliwości w tonie, z jakim zwracał się do niego Żelawa.
Organizacja wzrastała w siłę i znaczenie. Czerwone krzyżyki, oznaczające miejscowości, gdzie zawiązano kółka, pokrywały teraz całą prawie mapę kraju.
Prócz towarzyszy z organizacji i przeważnie znacznie młodszych od niego kolegów z agronomji, Emil utrzymywał stosunki z panem Tołajskim. Był on przykry, ale niewątpliwie rozumny i nawet sprawiedliwy