tego, aby sama później kochała zbyt wiernie i zbyt silnie i aby sama nie chciała już więcej żyć?
Myślał, że jeżeli wziąć czyjeś życie jako całość, od początku do końca, to nie wyraża ono żadnej myśli, żadnej prawdy. — Umiera się bowiem w bylejakiem miejscu życia — i często nie wie się wcale, że jest ono „ostatecznie dobre“.
XXVI.
W lutym Emil wyjechaj do Florencji, unosząc we wspomnieniu tylko kilka łez Maniusi, małych i od pudru białych, jak perełki, które tak lubiła. W przejeździe nie zobaczył nikogo ze swych przyjaciół, nie chcąc pogłębić w sobie uczucia porażki.
Zamieszkał w małej willi na zboczu florenckiej doliny, w pobliżu Viale dei Colli. Nawiązał dawne stosunki towarzyskie, które cenił. Ale mimo przestawania z ludźmi i ładnemi kobietami, nie mógł otrząsnąć się tu z uczucia, którego nie doświadczał dotąd nigdy w tym stopniu na obczyźnie, z „choroby kraju“.
Ci ludzie żyli u siebie, mieli rodziny, stanowiska, ziemie, mogli tu być w tem dziwnem mieście już zawsze. Emila wprost przerażało, że sprawa tak doniosła, jak swój kraj, swoje miasto, swoje środowisko, może być czemś zupełnie przypadkowem, prawie dowolnem. Był wytrącony z równowagi, gdy raz, w salonie, z ust pewnej włoskiej damy posłyszał, że właśnie miesiąc oto spędziła u swej siostry w Bolonji. — Ona z Florencji do Bolonji pojechała poprostu na miesiąc do swojej siostry — pomyślał z gniewem Emil i poczuł, że ta kobieta jest mu obca i niepojęta, jak jakieś zwierzę.