Kazał odszukać jej adres. Nie wahał się, nie zwlekał, nie chciał być takim, jak wtedy. — Raz nie zastawszy jej, zostawił kartę. Otrzymał krótkie zaproszenie zaraz nazajutrz. Poszedł, oczekując tak wiele.
Gdy ją witał, zobaczył, że nie zmieniła się wcale. Była ładna, szlachetna, tajemna. Miała te same delikatne, nieuchwytne rumieńce, te same przemilczenia słów jego niektórych i spojrzeń. — On się zmienił. Nie czuł drżenia w sobie, nie czuł lęku i szału. Nie miał, jak kiedyś, trwożnych wątpliwości, czy jest kochany. Był kochany. Czuł możliwość łatwą pieszczot i tkliwości, czuł nagłe, niecierpliwe pragnienie, obudzone jej tłumionym, tajonym żarem.
Był zuchwały, jak zwykle, gdy nie kochał. Stał blisko, pochylał się ku jej ramionom. Widział profil jej odwracającej się z lękiem głowy.
— Czy mogę pocałować panią? — zapytał cicho, blisko, tuż nad jej skronią.
— Tak, pan może — wyszeptała napół przytomnie.
Badał ustami kształt i ciepło jej ust, sposób pocałunków. Jakże go kochała. Z krótkich powiedzeń, z licznych, bezsensownych wyrzutów czytał teraz niewiadome dzieje zadanej przez siebie krzywdy. Tuląc ją i całując, myślał: czemu nie wtedy, czemu nie wtedy, przed dwoma laty?
Ogarniała go przecież wdzięczność za tyle radości, za tyle szczęścia, ile w niej płonęło. — Dawno tęskniła, dawno czekała. Teraz jest tu — bezbronna, pewna zdobycz.
Wstał, by zamknąć drzwi na klucz. Wrócił do niej. Ach, wiedział dobrze, że się nie będzie wcale broniła.