nazwę, swój sąd o sobie. Nic z życia nie szło tam na marne. Po Dianie poznawało się, jak bogate jest życie, jakie cudne, jakie nigdy nie ogarnięte i na zawsze nowe.
Ta sama Florencja zmieniła się w oczach Emila — od wiosny i od Diany. Z Dianą razem wąchał teraz wieczną zieleń Cascin i Boboli, z nią stawał przed Wrotami Raju, odpoczywał w żałobnym chłodzie kaplicy Medyceuszów, w posępnej dziedzinie śpiącej na zawsze Nocy. Z nią patrzył na wodę Arno pod łukami Mostu Starego, z nią oglądał świat przez marmurowe szyby kościoła San Miniato.
Dzięki Dianie też pomyślał raz, że ze wszystkich spraw ciała pieszczota miłosna jest najbardziej duchowa. Więcej, niż zabawa, niż gra, niż cierpienie. Dzięki Dianie pomyślał, że miłość fizyczna jest bliższa świata duchowego, niż nawet śmierć.
Emil zauważył, że gdy Dianę spotykał nagły smutek albo radość, wówczas źrenice jej powiększały się wyraźnie i przyciemniały jasno bronzowy kolor oczów. Tak objawiało się u niej wzruszenie. I Emil teraz dopiero zrozumiał, że pociemnienie oczów było właśnie owym tajemnym, nieuchwytnym sposobem, w jaki Diana się rumieniła.
Był koniec marca, dzień słoneczny i cokolwiek chłodny. Jechali oboje wśród różanych żywopłotów, w cieniu wiązów i platanów, po viale Galileo. Jak zwykle zatrzymali się na piazzale Michelangelo, z bronzowym, młodym, śmiałym Dawidem pośrodku.
Podeszli do barjery. Z wyniosłości widać było jedną z najpiękniejszych dolin ziemi. W szerokiej przepaści oblana białem, mlecznem słońcem, leżała Florencja, — z Santa Croce, Katedrą, wieżą palazzo Vecchio —