jak koncha, przy uniesieniu brwi w górę. Diana żyła papierem, szperała i szeleściła w książkach, jak mysz.
Często myślał o Dianie: amie — w sensie osiemnastego wieku. Amie — kobieta, z którą można wespół doznawać upojeń myślenia. I ta właśnie przyjaźń stawała się prędko wrogiem miłości. Emil miał szczęście, ale tęsknił za rozkoszą.
Ratunkiem na to byłoby módz się z nią ożenić, Emil bowiem wierzył w przesąd, że nie można mieć kochanek, jeżeli się ma kochankę. Tylko żonę można zdradzać bezkarnie, nie naruszając w niczem miłości dla niej.
Ale czyż mógł myśleć o małżeństwie z Dianą. Żadną stroną życia swego nie przystawał do życia tej kobiety. Tylko w dawnem, niemądrem marzeniu miłości tamtej mógł widzieć jej głowę, opartą o ramy okna w sieni kluwienieckiego pałacu.
Zresztą gdyby nawet nie była cudzoziemką, gdyby nawet była zupełnie ze swojego świata, to i tak Emil aż nazbyt dobrze rozumiał, że to nie jest kobieta, przez którą można być widzianym rano i wieczorem, i jeszcze w południe, przy której można mieć poty w nocy i kaszel o świcie, twarz zmiętą od bezsenności, albo wreszcie niestrawność. — Była wyrozumiała i delikatna, lecz krępująca, zmuszająca do ciągłej baczności. Była tą, którą odwiedza się rzadko, w momentach swego najlepszego samopoczucia, dla której wdziewa się najcieńszą bieliznę i poleruje paznokcie u nóg. Kobieta trudna, luksusowa, kobieta na którą trzeba dużo sił, kobieta — męcząca.
Mógł sobie pozwolić na etykietalne wizyty miłości, lecz nie na matrymonialną symbiozę.