niebaczna, jej smutna piękność, niewiadoma jej samej i zbyteczna, przechodząca jakgdyby jej kompetencję, jej życie bezosobowe, wegetacyjne — to wszystko pociągało go, zaciekawiało nieustannie.
Była obwieszona klejnotami w sposób, który już nie był niesmaczny, lecz stawał się perwersyjny i bezwstydny. Nosiła biżuterję, jak dzika kobieta muszle i szczęki ludzkie. Przez bluzki z batystu przeświecały twarde bransolety, wisiory, klamry, guziki, połyskiwały kamienie. Grzechotała temi kosztownościami, chodziła w nich, jak gad w łusce.
Emil pytał się: — Jaka jesteś, jaka jesteś?
Odpowiadała: — Ja nie wiem. — I nawet się nie uśmiechnęła.
Nie wiedziała, czy ma jakie wady i które to są. Nigdy o tem nie myślała. — Więc pomyśl, — prosił ją Emil. — Dobrze pomyślę, — odpowiadała z niechęcią. Ale nigdy nie dotrzymała przyrzeczenia. — I tak jest lepiej, — myślał Emil.
Wystrzegała się wszelkiej precyzji, jak grzechu. Lubiła wątpliwości i przybliżenia. Lubiła spojrzenia oczów poprzez złączone rzęsy i uśmiechy ust nieodemkniętych. W miłości miała nawyknienia, podobne do obrzędów, i nawet pewne własne pomysły, które traktowała z powagą dziecka.
Emil czasami się łudził, że poza jej słowami i uczynkami tkwi jakaś rzeczywistość, jej samej tylko wiadoma, jakiś nawet podstęp lub zdrada. Ale częściej miał pewność, że nie. Jeżeli bowiem coś jest, to coś takiego, o czem ona sama nie wie, czego nie byłaby w stanie zrozumieć.
Jej umysłowość nie była żadnym kluczem do jej