wymagająca decyzji i siły woli, na której Fane’owi zbywało.
Emil rozmawiał z przyjacielem, dbając, by nie domyślił się uczuć, które nim miotały. Nie mógł ochłonąć od ciosu tej wstrętnej, dziwacznej niespodzianki. Drżał z oburzenia, odrazy i jakiejś plugawej litości. Był do głębi zgorszony — tak, to właśnie czuł: zgorszenie.
Gdy jeszcze raz przyszła, nie mógł, — mimo postanowienia solennego — powstrzymać się, aby jej tego nie wypowiedzieć. Słuchała w milczeniu, niezadowolona ze sceny.
— No, więc cóż, — rzekła pogardliwie. — To jest przecież bardzo naturalne, skoro jestem zamężna.
Istotnie, było naturalne, Emil musiał to uznać.
Wszelako nie widywali się już odtąd. Emil miał na to za wiele przesądów.
XXX.
Przemijały świetne dni jesienne, zimne i słoneczne. Strzały armatnie, wciąż jednako głuche i odległe, dźwięczały na długich szybach okien pałacowych.
Po szerokiej, ocienionej staremi drzewami szosie, która oddzielała przestrzeń parku i zwierzyńca od pól uprawnych, przeciągały często oddziały żołnierzy.
Goście militarni zjawiali się co dni parę. Starszyzna miała schronienie w gościnnych pokojach na piętrze, korzystała skwapliwie z niedawno urządzonych nowoczesnych sal kąpielowych i zasiadała w osobnej jadalni, zaimprowizowanej w jednym z większych pokojów, sąsiadujących z kuchniami. Żołnierze wystawali