nemi na piętrze. Nazajutrz zrana wjechały w otwartą bramę długim szeregiem sanitarne samochody. Przez sień wnoszono rannych do wyprzątniętych już wielkich sal.
Wszystko odrazu się zmieniło. Teraz dopiero jakby stało się jasne i zrozumiałe, ukazało swój właściwy sens. — W ruchach, twarzach, wszędzie smutny pośpiech, niespokojna powaga. Nawet to, co po raz pierwszy słyszane, wydaje się nie do zniesienia: ludzki jęk. I to już miało swoje miejsce, swą przewidzianą, ustaloną wartość pośród rzeczywistości.
Rodzinie Worostańskich pozostawiono na mieszkanie zaledwie kilka pokoi. Matka z Emilem kazali tam poznosić cenniejsze przedmioty z zajętych sal tak, że z trudem można się było poruszać wśród nagromadzonych w pośpiechu i bezładzie gratów.
Całą pościel zapasową oddano na użytek rannych. Wielu mimo to leżało po ziemi na nagich siennikach, lub czembądź okrytej słomie.
W największej sali dywan, na stałe przymocowany do podłogi, pozostał. Ranni leżeli tu szeregami, prawidłowo, jeden za drugim, jak litery napisu, który musiał coś znaczyć.
Na razie leżeli tak nawet — prawie bez pomocy. Oficerowie objaśniali, że oczekuje się tu właśnie oddziału sanitarnego, który nie wiadomo czemu jakoś nie przybywa. Większość rannych opatrywała się sama lub wzajemnie. Niektórzy nadciągali z linji o własnych siłach, doczołgiwali się do bramy, leżeli na żwirze alei koło gazonu, u schodów ganku. Bitwa wciąż trwała i wciąż przybywali nowi. Zajęto na szpital jeszcze dwa pokoje.