wszystko wcale nie było konieczne. To się mogło nie stać“. Ale sam prawie w to nie wierzył. Także — nie chciał wierzyć.
Po pewnym czasie wszystkie te głosy spłynęły w jeden szum monotonny, obojętny, nie obudzający już współczucia. Stały się tłem.
I właśnie na tem tle wycinał się teraz jaskrawo jeden głos donośny, wysoki, histeryczny krzyk tego, który już konał.
Leżał daleko od środkowego przejścia, równolegle do innych, w szeregu. Miał od wybuchu granatu obdarte z mięsa nogi i ręce i bok wypruty, wypalony aż do wnętrzności. Ruszał się trochę, miał oczy i usta otwarte. Jego krzyk przejmował strachem, był trochę zwierzęcy, trochę nawet kobiecy czy dziecinny. Słowa znaczyły, że chce tylko, żeby go dobili. W długich jękach natrafił wreszcie na tę jedną wysoką nutę — najodpowiedniejszą — i przy niej pozostał do końca. Wołał, zaklinał, żeby go dobili, szło mu o to jedno, tylko o to. Ale właśnie omijano go zdala, nie wiedząc, jak do niego przystąpić. Później dopiero odważyła się pójść tam Nina. Coś do niego mówiąc, nachylona, uklękła.
Widać było, że cierpiał straszliwie — nad wszelkie słowo, ponad możliwość. I przytomności nie tracił. Konał powoli i przytomnie, tak cierpiąc. Co mogła mu mówić, co mogła mu znaleźć do powiedzenia — Emil nie rozumiał. — Chciał tylko umrzeć. Czyż nie miał do tego prawa?
Emil nie poszedł w tę stronę za Niną — przez dziwny upór i trochę przez wstręt do siebie. Ada powiedziała trafnie, że szkoda tam czasu, gdzie nie można już pomódz — i nie szła także. Oboje stali obok