by — gdzie nie było korzeni, na łączce, rozdalającej drzewa parku, zupełnie niedaleko okien.
Księżna z paroma oficerami stała na tarasie — cała w słońcu, w uśmiechach i rumieńcach. Porucznik Kolenkin, wątły i blady, usiadł nieco opodal, na niskiej poręczy schodów.
Patrzyli wszyscy, jak przenoszono tędy umarłych. Trupy były długie, sztywno wyciągnięte i prawie nagie.
Jeden z niesionych tak miał rękę prawą dziwnie w górę wykręconą, podniesioną jakby ku skroni — ostatnim, niewytłomaczonym gestem bólu, czy może przedśmiertnego strachu.
Księżna szpicrutą pokazała go oficerom.
— Patrzcie no, jaki służbisty — zawołała ze śmiechem. — Nawet po śmierci robi przed nami pod kazyrjok.
Oficerowie śmieli się, wpatrzeni w młodą kobietę. A słońce dobrotliwie ogrzewało tę scenę na tarasie kluwienieckiego pałacu.
XXXIII
Emil był rozczarowany. Tak pewnie czekał, tak bardzo pragnął. Nie wątpił wcale, że oni przyjdą, że skończy się jego samotność i niemoc. — Ta pewność nadawała sens mijającym dniom, sprawiała, że wszystko można było znieść, że wszystko było drogą tylko do tego najważniejszego, co przyjść miało.
Nie przyszło jednak. Oddalające się, cichnące gdzieś w głębinie świata echa artyleryjskich zapasów mówiły mu, że oto się łudził i że łudzili się oni. Wszystko przepadło. Nie zmieni się już nic. Powróci upra-