— Poco? — wzruszył krzywemi ramionami porucznik. — Właśnie od tego jest wojna, aby cierpieli i umierali.
— Ach, tak, — rzekł Emil zimno, hamując wewnętrzne zgorszenie. — Pan mię w tej roli — zadziwia.
Tamten popatrzył łagodnemi oczami człowieka nerwowego i zmęczonego.
— W tej roli? — powtórzył bez gniewu. — Istotnie, nie umiałbym nawet wytłomaczyć panu, czemu się w to wszystko wmieszałem, mogąc — i tu zawahał się nieco — mogąc oczywiście postąpić inaczej.
Emil pojął odrazu, że ma na myśli swe kalectwo, zresztą dość nieznaczne.
— Nie umiałbym, — ciągnął, — i wstydziłbym się. Bo wie pan — wojna to nie jest coś potwornego, ani coś strasznego i w swym tragizmie przecież wielkiego... Tak dawniej myślałem. Nie — wojna to jest świństwo.
Mówił dość cicho — z niesmakiem czy nawet smutkiem. Emil milczał.
— Wojna to jest świństwo — powtórzył drugi raz, przywiązując widocznie do tej formuły znaczną wagę, czy też drogo ją okupiwszy. Zdawał się czekać zgorszenia i protestu.
Emil istotnie zupełnie co innego rozumiał dotąd pod tym słowem: wojna. Był to dla niego wyraz tego naiwnego zdrowia, tego cudownego szału, odrodzenia wszystkich dostojnych, rasowych instynktów, jak u Żelawy, u Rutena, u Justyna Warłoma. Wszystko zło wojny wydawało mu się rozwiewnym dymem, nieodłącznym od wielkiej ofiary.
A teraz pomyślał nagle: on ma rację. Tutaj były „tyły“ armji, z nędzą, męką i śmiercią. Tu były kulisy