winienem śmierci. Jakże się to stało? Jakże mogłem to znieść?
Powstał, sprawiając umyślny hałas posunięciem fotela.
Oficer skończył właśnie śpiew i podniósł ku niemu pytające spojrzenie.
— Pan może sobie być pacyfistą, — powiedział wreszcie Emil z wahaniem — Pan ostatecznie ma ojczyznę.
Rosjanin uśmiechnął się.
— Także — ojczyzna, — mruknął pod nosem.
Emil wyszedł, nie mówiąc nic. Już za oknem usłyszał melodję tej cudnej Czajkowskiego pieśni:
To było rannieju wiesnoj —
Trawa jedwa wschadiła...
XXXV.
W Kluwieńcach już od dawna nie było szpitala ani sztabu. Wszystkie pokoje i sale, ustawione jak dawniej, okna szeroko otwarte na słońce i na niebo bardzo błękitne.
Dom otoczony był, jak zawsze na wiosnę, sferą egzotycznej woni, idącej od twardych liści cytryn i pomarańcz i dającej złudzenie południa. Wokół tarasu stały znów wawrzyny, granaty i cyprysy. Wielkie tuje i araukarje sięgały dachu.
Zimę spędził Emil sam z matką. Stryjenka Róża z Dickiem wyjechała do Warszawy, gdzie przebywała też cała rodzina Jahniatyńskich. Emil był tam dwa razy w ciągu zimy po parę dni zaledwie — dla utrzymania kontaktu z owymi paruset „gotowymi“.