szliwe życie, idąc obok. Gazety czytane, odwiedziny ludzi, podpływająca pod bramy pałacowe rozpacz i nędza ludu — wszystko o jednem świadczyło.
A ponad tem rozpostarła się beztroska wiosna. Rozeszła się wszędzie, rozpełzła, rozsnuła się blisko ziemi, jak pachnący dym zielony.
Drzewa parku były już prawie zielone, ale jeszcze zupełnie przejrzyste; jeszcze ważniejsze były w nich pnie i gałęzie, niż te puchate chmury listeczków — zbyt nikłe, aby mogły sobą zakreślić wyraźny kontur drzewom. Ciemne świerki wysunęły ze wszystkich swych łap kosmatych małe, zagięte, jasnozielone pazurki. Z głębi szedł zapach mocny liści i trawy.
Emil myślał: jakże inna była wiosna tamta. Wesoła, pusta, lekkomyślna, cudzoziemska.
W tej nie było nic takiego. Zmienił się świat. I Emil czuł, że do niczego nie ma prawa.
Ale wiosna wyciska niemęską tkliwość z serca, jak ropę z rany. Trudno powstrzymać się od upakarzającego wzruszenia, patrząc na nagie drzewko magnolji kwitnącej, na okrągły klomb w młodej trawie, z którego pachną granatowe hjacynty. Czemu? Jakieś niesłuszne przeświadczenie, że przeszło się zdaleka od czegoś, co było przeznaczone, daleko od najważniejszej swojej sprawy życia. — Nieprawda, nieprawda, — bronił się Emil. — Nic takiego nie było, nic nie zmarnowałem, starałem się nie ominąć nic. Czego chcesz, wiosno? Nic jeszcze nie przepadło, jeszcze wszystko się może stać.
Jednego dnia przyjechała do matki pani Bietowska z Niną. I one przez całą zimę były w Warszawie. Wdowa utrzymywała te stosunki, jakby cudzej, świętej dla niej woli posłuszna, nie własnej.