I matka odwiedzała ją teraz chętnie, dobra i pogodna, na nic z przeszłości nie pamiętna.
Wkrótce po ich przyjeździe poszli we czworo na folwark oglądać stajnie, obory i szczególniej kurniki. Szeroka wyżwirowana droga, z chodnikami po bokach, prowadziła między domkami oficjalistów. Wysokie drzewa alei złociły się do słońca pierwszemi liśćmi. Koło domków stały kwitnące sady. Czereśnie wyglądały, jak białe chmurki na białych nóżkach, przymocowane do ziemi zielonej.
Obie panie szły dalej na folwark, Emil zaś z Niną zatrzymał się przy stajniach. Jej towarzystwo nie sprawiało mu przykrości. Była cicha, łagodna i prosta. Miał przytem wrażenie, że go lubi.
Z pejczem w ręku chodził po stajniach, pokazując jej konie, pozostałe mu jeszcze z paru rekwizycji. Zachwycała się ich ślicznemi, dużemi kształtami, obciągniętemi gładko sierścią, lśniącą, jak safjan. Brała za mordki zdziwione, długonogie, niemądre źrebięta. Jedno z nich przyszło na świat przed paru godzinami — i już stało na wszystkich czterech nogach obok matki, też już stojącej i wąchającej je uważnie czarnemi nozdrzami. Było niepewne, tępe, raczej zakłopotane, niż uradowane tym zupełnie świeżym darem życia, z którym nie wiedziało, co zrobić.
Emil wywołał przed stajnię swego wierzchowca. Był to piękny, skarogniady hunter inrlandzki, koń dobrze zbudowany, mocny, chętny do skoków. Pozostał mu jeden z czterech, najulubieńszy.
— Tomboy!
Wyszedł szybko z wrót stajni prosto na Emila