i wyciągnął ku niemu łeb ciemny o oczach dużych, pełnych słodyczy.
— Do come.
Spojrzenie ślicznych oczu Tomboya było porozumiewawcze zarazem i trochę nieufne, o każdej chwili gotowe do bezsensownego przerażenia.
Emil wyciągnął rękę, a koń wargami z czarnego zamszu, suchemi i chwytnemi, kłapał mu po dłoni w poszukiwaniu kawałka cukru.
Nie znalazłszy nic, poczuł się urażony i odszedł brykać niemądrze po dziedzińcu, przekrzywiając łeb i wierzgając zadniemi nogami.
— Tomboy! Tomboy! — wołała Nina.
Nie słyszał jakby wcale wołania, ale na głos Emila zaraz do niego powrócił — z tą pewną niezręcznością i zakłopotaniem zwierząt dużych, puszczonych wolno i niechcących zrobić nic złego. Sam sobie niezupełnie ufał. — Podchodząc, trącił Emila mordą mocniej trochę, niż zamierzał, ocierał mu się o ubranie i dla niewiadomych powodów kłapał wargami po jego ramionach i nawet po głowie. Był głupi — to rzucało się w oczy.
Emil wiedział o nim, że jest zbyt poufały, że jest nerwowy i tchórzliwy, ale posłuszny i w gruncie rzeczy szlachetny. Wiedział, że chciałby zawsze jaknajlepiej, tylko często nie umie. O nim myślał, że weźmie go z sobą na wojnę. Bardzo go lubił.
Pogłaskał konia po szyi, poklepał mocno, kordjalnie, stosując się do jego gustów.
Podał Ninie wyjęte z kieszeni parę kawałków cukru.
— Idź, idź. Weź od pani, — powiedział, posuwając oporny łeb konia w jej stronę.