które mu zaprzeczały. Przeciwnie, z całą skwapliwością zbliżał się do nich i rozważał je, tęskny zarazem i niespokojny, trochę pragnąc być zwalczonym i moralnie przygniecionym, trochę zaś — jeszcze mając nadzieję, słabą nadzieję miłości własnej. Tak było ze sprawami i z ludźmi.
Zagadnieniem takiem stała się teraz dla niego Nina Bietowska.
Gdy poznał ją bliżej, gdy ją właściwie zauważył, doznał poprostu wstrząśnienia. Uczuł się nagle zachwiany we wszystkiem, na czem dotąd opierał się w sobie.
Nie mógł zrozumieć, że oto przechodził mimo niej wielokrotnie — i nic nie odgadł. Nina bowiem była doprawdy kimś niezwykłym. I tego można było długo wcale nie dostrzedz.
To, że lubiła być przy chorych, że w Śniwodzie prowadziła sama ukrytą szkołę z mnóstwem chłopskich dzieci, że nie lubiła tańczyć, wstydziła się ładnych sukien, że kochała przyrodę, że chodziła do kościoła i modliła się żarliwie — to były wszystko takie miłe, kobiece i nudne cnoty, na które nie zwraca się uwagi.
Już dawniej, gdy w Kluwieńcach był szpital wojskowy, Emil widywał ją przy strasznych scenach tortur i konania — pogodną, uśmiechniętą cierpliwie domkniętemi mocno ustami i nadewszystko — dobrą. Ale nie o niej wtedy myślał.
Zdarzało mu się spotykać ją daleko od domu, w parku — samą, zamyśloną głęboko, szczęśliwą i jakby niezbyt przytomną. Przecierała wtedy oczy, rumieniąc się na jego widok. Kiedyś nawet pomyślał głupo, że może Nina w nim się kocha. Przekonał się teraz, jak był w błędzie.