— Och nie, bo się przelęknie, — zatrzymała go Nina.
Uśmiechnął się. A ona się zaczerwieniła.
Od wody bił zapach mocny, wyraźny, gaszący pragnienie. Słowik zamilkł na chwilę i znowu śpiewał.
Nie mówili nic. Nina słuchała zachwycona, łzawemi oczami zatrzymywała się czasami na Emilu. I Emil pomyślał: to nie jesteśmy my — i dla nas drzewa, woda, trawa, liście i ten cudnie śpiewający ptak. To jest inaczej. Tu my jesteśmy nieważne, małe istoty, którym dane jest słuchać i doznawać tego szczęścia. — Ważna jest wiosna i natura, niebo i woda, ważny jest słowik, żeby śpiewał i żeby mu nie przeszkadzać.
Taki był wpływ Niny. Emil myślał z uporem: we mnie tylko jest zło, wszystko poza mną jest dobre. On nie czuł szczęścia, które biło od niej cichym blaskiem.
Nie czuł żadnej radości ani spokoju — w promieniach tej wiosny i tej młodości.
Patrząc na jej wysmukłe ramiona, na pochylenie szyi, jak u włoskich Madon, na małe, kręcone włosy nad białym karkiem — nie uczuwał nic, prócz złego żalu.
Tak zrobił, że musiała mu i o tem powiedzieć, chociaż pewno nie chciała i choć jej było trudno.
— Nie, ja nigdy nie wyjdę zamąż. Nigdy.
— Dlatego, że pani nie chce?
– Nie: ja nie mam prawa.
Zdziwiony, ale nie żartobliwy wcale, rozpytywał ją dalej.
— Nie powinnam nigdy być szczęśliwa — —
Westchnęła.
— tem ziemskiem szczęściem.
— Ale czemu?