XXXVII.
Nie Tomboy wcale był tym koniem, na którym Emil „pojechał na wojnę“. Rosjanie, odstępujący w popłochu, zdążyli zabrać mu go z kilkoma innemi.
Bez długich rozważań wybrał sobie ze stadniny rosłą trzyletnią klacz pół krwi, kasztankę, ze strzałką białą między rzewnemi oczami i z jedną białą pęciną.
Była rącza i lekka, równie płochliwa, jak Tomboy, lecz bardziej w obcowaniu etykietalna i rozważna.
Emil udał się w drogę według wskazań oficerów austryjackich, którzy przejeżdżali przez Kluwieńce. Miał przed sobą trzy dni jazdy konno. Gdy tylko otrzymał rodzaj glejtu na drogę, wyjechał natychmiast, żegnając się tylko z matką i to dość pobieżnie. Była z tych nieocenionych kobiet, które dla zaspokojenia swych sentymentów nie potrzebują obrządków rozwlekłych i komplikujących sprawę. Emil był pewien, że, jak jej siostra, nie będzie się przejmowała nazbyt niewiadomemi losami syna.
Ze swej strony był też o nią spokojny, zawierzając ją wiernej pieczy plenipotenta, z którym miał przed wyjazdem niedługą, ale doniosłą rozmowę. Upewnił się mianowicie o tem, o czem zresztą nigdy naprawdę nie wątpił, że nieobecność jego nie zmieni tu w niczem biegu rzeczy.
Opuszczał Kluwieńce we wczesne rano letnie — z niewyraźnem pomieszaniem gorącej radości i dziecinnego żalu, jakby nie o wszystko jeszcze spokojny, nie wszystkiego zupełnie pewien. Pamięci uczepiła mu się natarczywa melodja francuskiej głupiej piosenki: „Malborough s’en va t’en guerre...“