na koniu, nocą lub dniem, gdzie tyle było samodzielności, tyle gry instynktu — i myśli. Tajemnicze w czarną noc pustki pól zżętych, wąwozy o ścianach zielonych, nakryte niebem, bezszelestne głusze lasów. Wszystko tu było ważne — głosy i cisza, czarne plamy i białawe smugi, — wszystko mogło coś znaczyć. — — I wreszcie natknięcie się w ciemnościach na cichy szmer cudzego życia, na gęste strzały naoślep, na patrol wroga.
Stało się wreszcie. Koń wspiął się, krzyknął i runął łbem na korzenie. Ukryty za ciepłym brzuchem konia, na którym oparł karabin, Emil leżał, strzelając. — Nie drga już koń, tak prędko umarł. Emil ładował i palił. Uciekną czy nie uciekną? Obok wszędzie trzaskały strzały. Ilu ich tam być może? — myślał z gniewem. I strzelał.
Zdawało mu się, że ich widzi. Ciemności bielały. To tam! — gałęzie niskie drzew, prawie przy ziemi — i chyba konie. — Ruszają się od wiatru gałęzie...
Czy już rzadziej strzelają? Nie, nie. O, jest ich dużo, daleko więcej. To tylko ktoś blizko jęczy, tuż przy ziemi, z twarzą w czarnej trawie.
Emil krótko popatrzył w bok, nie odrywając policzka od kolby. Nie poznał, nie mógł sobie przypomnieć, który to był najbliżej. — Teraz usłyszał jakiś hałas, huk strzałów nowych blisko. Ach, to wrócił już Wiestek ze swoimi.
Przytomniał zdumiony. Co się stało? Zupełnie przestali strzelać. Uciekają? Ach, gonić, gonić — wrzał Emil, gdy inni już trzymali w strzemionach nogi i w biegu wspinali się na siodła. Pojechali.
Nie miał już konia, swojej kasztanki z Kluwieniec.