Page:Hrabia Emil.djvu/224

This page has been validated.

Leżała gruba i ciężka a trochę dalej, w niskich zaroślach, drugi trup koński. Zazdrościł tym, co pojechali, ach, zazdrościł! Wiatr przedporanny szumiał gałęźmi i głuszył głosy pogoni.

Emil był sam — z rannym, który już nie jęczał. Ukląkł nad leżącym, podniósł głowę, szukając rany. Była w szyi. Wyciągnął bandaż, ale schował go napowrót, rozumiejąc, że ma przed sobą umarłego. Szkoda, że zginął, ten dobry, wesoły Olek. Teraz przypomniał go sobie, jak był żywy, pamiętał jego śmiech głośny. Ale musi ktoś zginąć gdy jest bitwa. Tylko jeden — na tyle strzałów. Mój Boże! i dwa konie.

Za drzewami zobaczył jasne światło płomieni na niebie szarem. Ach, to drewniany most na rzece się pali. Więc uciekli. — Już po wszystkiem — pomyślał z żalem.

Poszedł za głosem, który wydało mu się, że słyszy w szumie wiatru. Szedł dość długo i niechętnie. Tu więc stali; dalej, niż myślał. Wygnieciona trawa i ludzie, leżący po ziemi. Dwóch jeszcze żyło. Jeden popatrzył chmurnie i zamknął oczy. Drugi z głośnem rzężeniem konał.

Emil pomyślał, że wypada ratować tamtego dalej leżącego, którego uważał już za jeńca. Podchodząc jednak, zachwiał się od gwałtownego huku; uczuł lot kuli tuż przy skroni. — Głupi! — pomyślał z gniewem i jednocześnie wystrzelił. Dopiero za drugim strzałem zobaczył, że tamtego ręka z rewolwerem opadła.

Dobiwszy jeszcze konia, który, stękając, zrywał się napróżno na przednie nogi, Emil wrócił piechotą do oddziału. Był wesoły i niewyspany. Był senny, zmęczony i szczęśliwy. Poszedł do kwatery Warłoma, któ-

222