ry, jako dowódca szwadronu, otrzymał był już raport i wiedział wszystko. — Że też się wymknęli, — mruknął i zaklął zirytowany. — No, to twój pierwszy ogień, dodał natychmiast z kurtuazją. Emil był mu wdzięczny za tyle uwagi.
Odtąd już często zdarzało się Emilowi być w ogniu. Poznawał różne rodzaje walki, uczył się roztropności i męstwa.
Była chwila, że walka niejako emancypowała się z pod swego celu, rozrastała się w potęgę, przesłaniającą sobą cały świat — i swą przyczynę. W chmurze zawrotnego entuzjazmu stawała się upojeniem, grą ślepą i szaloną szalonych serc. Dumna, dzika radość, że bierze się udział w czemś, o czem się wie tylko, że jest straszliwe. Że to już jest to właśnie, to ostatnie, poza co dusza odwagą, szałem, potęgą i wolą wyjść nie może.
Gdy szwadron spieszonej kawalerji zajął okopy, krótki odcinek, wysunięty klinem ku pozycjom wroga, gdy od pocisków artylerji waliły się ziemianki, Emil myślał: tu mogę umrzeć, tu wszędzie jest śmierć — na słońcu, na powietrzu, na zielonej ziemi. Nigdzie niema jej tyle, co tu — na tej linji frontu, idącej żmiją długą przez krainy, przez góry, wody, rzeki, ziemie... I wiedział, że wszędzie oni tam są, na jedno wydani, ku jednemu całą mocą życia obróceni: aby walczyć.
Rzecz szczególna: to twarde życie żołnierskie zbiegło się u Emila z dobrym względnie stanem fizycznym. Czuł się zdrowy, czuł się nerwowo silny.
Miał to wrażenie, że wreszcie zrzucił z siebie odpowiedzialność, że wreszcie żyje na cudzy rachunek