i najemnic w czasie robót wiosennych w parku. Nie skorzystał jednak z tego przelotnego gustu, chociaż była istotnie urocza i nietrudna. Teraz już służyła za niańkę u lokaja i wyrażała się o państwu z taką czcią służbistą, jakby lokaj był pierwszą osobą w pałacu. Nazywała się Weronka.
Uśmiechnął się do dziewczyny i przystanął, witając ją zbyt swawolnym sposobem. Rozumiał to bowiem, że tak właśnie wypada.
— Ech! — rozśmiała się nibyto wzgardliwie, pełna radości z siebie, nawykła do tego typu galanterji. Cofnęła się tylko cokolwiek, nie zgorszona wcale, czekająca dalszej zaczepki.
Była bardzo urodna. Pośród ciemnej twarzy jaśniały duże oczy zielonowodne, obronne sztywnemi rzęsami i chmurnem skrzydłem brwi. Usta śmiały się przyzywająco, pełne zębów, białych i ślicznych. Trochę nieforemne rysy twarzy czyniły tę urodę bardziej żywą i rzeczywistą w zmierzchu błękitnym.
Stała tak chwilę — niedbała, niewiele sobie z czegobądź robiąca, spokojna i niewrażliwa. „Pan to ochotny do dziewczyn“, — powiedziała pobłażliwie. Odpowiedział komplimentem, że tylko do ładnych. Namawiał ją, aby przyszła do niego, ale czynił to bez przekonania. Ogarniało go tępe lenistwo i niejaki smutek. Czuł się winien, że nie ulega pokusie. Teraz uważał to za grzech.
Rozejrzał się. Było pusto. Powinien ją był przynajmniej pocałować, ale nie miał chęci. — Młoda, zdrowa, spokojna, bez nerwów. Właśnie nazbyt zdrowa i spokojna.
Wziął na serjo jakiś zdawkowy jej odpór i niby zniechęcony odszedł, zostawiając zdziwioną. Wąchał gorące, pachnące rozgrzaną za dnia zielonością powie-