trze. Szedł ku pałacowi i myślał o Ninie: co to znaczy, przecież jej chyba nie kocham.
Pojechał tam zaraz nazajutrz, palony gorączką niecierpliwości, czy tęsknoty — sam nie wiedział.
Pani Bietowska powitała go, jak zwykle, z obawą i niechęcią. Emil nie baczył na tę niechęć. Uważał, że jest w porządku, gdyż oświadczył się był przecież Ninie i ostatecznie bywał tu w zamiarach po raz pierwszy w życiu swojem — poważnych. Więcej poparcia znajdował Emil u bawiącego wtedy w odwiedzinach u córki ojca pani Bietowskiej, starca roztropnego i ambitnego. Ow pan Krzystanowski, znany szeroko ze znacznych bogactw swoich i skąpstwa, samotny wdowiec od lat kilkudziesięciu, prowadził w pięknym domu swym życie pełne dziwactw i gorszących nieprzystojności. Nina była jedyną jego wnuczką i słabością, w przyszłości zaś jedyną dziedziczką. — Po krótkiej wstępnej pogawędce o nieokreślonych sprawach wiejskich i wojennych, przyszła Nina. Miała zbyt prostą sukienką w białe i szare paski z surowym białym kołnierzem i buciki sportowe o noskach szerokich i niskich obcasach. Emil nie lubił takiego naiwnego, dobrodusznego przylegania stopy do ziemi, wolał buciki wąskie i wysokie, czyniące stopę kobiecą podobną do małego kopytka. Ten zupełny brak zalotności w całej postaci i manjerach Niny nie podobał mu się i zarazem w szczególny sposób go pociągał.
Po podwieczorku wyszli do ogrodu. Zatrzymali się, jak zwykle, u wejścia do ślicznego brzozowego gaju. Mały blady księżyc zjawił się wcześnie pośrodku nieba. Zmierzch jak zielony, mleczny dym, snuł się tu w dole, w lesie. Z małej ławeczki, wbitej drewnianemi nogami