w ziemię, widok był tylko na bliską białawą łąkę i olchy. Tuż obok taił się cały zakamar świata pod dziką czereśnią — o gałęziach rozłożystych i tak niskich, że dużemi liśćmi swemi dotykały wysokiej trawy i bielejących tam teraz wielkich, różnobarwnych o dniu kwiatów.
Tutaj rozmawiała z nim często Nina o swych głupich udrękach sumienia i bezprzedmiotowych upojeniach, o niepewnościach i wiarach, upartych i niepotrzebnych. Był w niej ten materjał psychiczny, który tworzył niegdyś zarówno świętych, jak apostatów i herezjarchów, zarówno błogosławione, jak grzesznice.
Z twardych, szerokich skrzydeł kołnierza wychylała ku niemu swą murillowską główkę i małemi, zbyt pełnemi ustami usiłowała go naiwnie pouczyć, jaki powinien być. — Ale ja panią kocham, — powiedział, jak się mówi niezmiernie smutną prawdę.
Ukląkł przed nią i całował jej nogi w nieładnych bucikach z szerokiemi noskami, i szczupłe ręce, załamane z rozpaczy. Zaskoczona i nieszczęśliwa, trzepotała się w miejscu, jak niemądry ptak, nie umiejący jeszcze uciekać. Przytrzymał jej małą główkę, pełną czarnych warkoczy, i ucałował po wierzchu jej suche usta. Broniła się niezręcznie i słabo, wstydząc się każdego swego ruchu i dotknięcia. Nie śmiała otworzyć oczów. Gdy ją prosił, aby spojrzała na niego choć raz, zobaczył wreszcie te oczy pełne łez, zdziwione niezrozumiałą rozkoszą pocałunku.
— Teraz już jesteś moją narzeczoną, Nino, — powiedział znowu z tem uczuciem najgłębszego smutku.
Zobaczył jej przeczący ruch głową. Płakała cicho i załamywała ręce, nic nie mówiąc.